Wielkie święto muzyki w Kielcach. W tych krótkich słowach można podsumować to, co działo się przez cały długi majowy weekend w moim mieście. Przez cztery dni – począwszy od 30 kwietnia aż do późnych godzin nocnych 3 maja – miasto tętniło rytmami klasycznego rocka oraz bluesa. Od tej rockowej temperatury wrzało jak w tyglu. W Sali Widowiskowej Wojewódzkiego Domu Kultury, na głównej scenie zbudowanej na placu przed nim a także w kilku kieleckich klubach, na nocnych koncertach i jam session można było zażywać rockowej inhalacji, pławić się w dźwiękach, korzystać z kołyszących bluesowych kąpieli. To był jeden z najfantastyczniejszych weekendów, jaki ostatnio miałem okazję przeżyć. Takie chwile zapadają głęboko w pamięć. Spotkania ze światowej klasy artystami, rozmowy z miłośnikami muzyki, którzy przybyli, by podziwiać swoich ulubieńców, poznać nowych, młodszych wykonawców dopiero pukających do panteonu sławy – to dla mnie skarby nie do przecenienia. Takiej imprezy w moim mieście jeszcze nie było. Bywają – jak wszędzie – pojedyncze koncerty, ale żeby na taką skalę? To niesamowite, że się udało. A to wszystko zaczęło się tak.
Pod wodzą kilku liderów uformowała się grupa pasjonatów kochających muzykę, która jest dla nich niezbędna do życia jak powietrze. Pośród nich są osoby, które jeżdżą po Polsce i świecie, tropiąc swoich ulubionych artystów, a także podglądają organizację podobnych imprez. W ich głowach narodził się prosty pomysł: zróbmy coś u siebie. Niech inni przyjadą do nas. Dzięki burzy mózgów oraz konsekwentnemu działaniu tych ludzi urealniły się marzenia wielu sympatyków dobrego, klasycznego rocka. A zatem działo się dużo. Był to bardzo intensywnie spędzony czas.
Trzecia odsłona festiwalu Kielce ROCKują była zarazem najbardziej rozbudowaną edycją tej imprezy. Podczas majowego weekendu na scenie przed kieleckim WDK oraz w klubach wystąpiło kilkunastu artystów, światowej sławy gitarzystów oraz gwiazd, które stanowią kamień węgielny tego, co dziś nazywamy muzyką rockową. Na festiwalu miały okazję zaprezentować się również młode okoliczne zespoły, które same mogły zgłaszać swoją chęć wystąpienia przed kielecką publicznością. Festiwal rozpoczął się w WDK w czwartkowe, jeszcze kwietniowe, popołudnie. Wówczas na scenie pojawiła się przede wszystkim śmietanka kieleckiego środowiska bluesowego na czele z formacjami takimi jak legendarny Heaven Blues oraz Limit Blues. Nadmienię, że charyzmatyczny lider tej drugiej wymienionej formacji jest współodpowiedzialny za to bardzo pozytywne muzyczne zamieszanie w Kielcach. Na koniec tego dnia wystąpił Gerry Jablonski & The Electric Band. Była to znakomita rozgrzewka przed tym, co miało dopiero nadejść.
Pierwszy dzień maja, dawniej komunistyczne i tragikomiczne w swojej wymowie Święto Pracy, stało się dniem, w którym muzyka odniosła swój olbrzymi triumf. Na trzeciej edycji imprezy Kielce ROCKują uruchomiona została duża plenerowa scena ustawiona na placu przed Wojewódzkim Domem Kultury. Pośród wielu muzyków, które już od wczesnego popołudnia rozgrzewały publiczność, na szczególną uwagę zasługuje trzech wykonawców: bluesowy wirtuoz gitary Paul Rose oraz dwie światowej klasy legendy rocka: Livin’ Blues Xperience oraz The Crazy World Of Arthur Brown. Chciałbym skupić się przez moment na tych tytanach światowego rocka. Holenderski Livin’ Blues Xperience to formacja znana niegdyś jako Livin’ Blues. Dowodzi nią pierwszy wokalista zespołu Nicko Christiansen. Livin’ Blues jak wiele innych zespołów dopadła typowa dla tamtych czasów przypadłość częstej rotacji składu. Stąd też mieliśmy kilka wcieleń tej formacji na przestrzeni czterdziestu sześciu lat. Nicko Christiansen wraz z kolegami zaprezentowali program oparty o korzennego bluesa znanego z pierwszych albumów zespołu. Livin’ Blues Xperience przez ponad godzinę utrzymywał zgromadzoną pod sceną publiczność w stanie błogiego rozkołysania dynamiczną mieszanką klasycznego bluesa i rocka. Z rozmów z fanami pamiętającymi Livin’ Blues z połowy lat 70. wiem, że oczekiwali oni trochę innego repertuaru, albowiem wciąż w pamięci mamy polskie koncerty zespołu w 1976 roku, na których promowana była płyta „Blue Breeze” ze sztandarowym hitem zespołu „Shylina”. Wtedy zespół występował w zupełnie innym składzie, a ich muzyka była bardziej rozbudowana. Album „Blue Breeze” został również wydany przez Polskie Nagrania, stąd wzięła się taka ogromna miłość to tego wcielenia zespołu. Livin’ Blues Xperience w prostej linii odwołuje się do początków swojej działalności. Od dłuższego czasu odczuwam ogromne zmęczenie i znużenie wyprodukowaną, a co gorsze sztucznie i chyba lekko nieszczerze wykreowaną dla potrzeb garstki fanów neoprogresywną muzyką, więc taka potężna dawka niezwykle ożywczego, prostego w swojej konstrukcji i w żaden sposób nieudawanego, autentycznego w przekazie blues rocka postawiła mnie skutecznie na nogi i przywróciła wiarę w szczerość tego gatunku. Na tym koncercie świetnie się bawiłem.
Wielką gwiazdą tego wieczoru oraz całego festiwalu był bez wątpienia Arthur Brown. W najśmielszych marzeniach nigdy nie pomyślałem, że artysta takiej rangi wystąpi w moim mieście. Arthur Brown wraz ze swoim zespołem The Crazy World Of Arthur Brown dał oszałamiająco nieziemski koncert. Artysta ma już 73 lata, a głosu, sprawności fizycznej, inteligencji oraz wyobraźni powinni mu pozazdrościć niemal wszyscy wykonawcy średniego i młodego pokolenia, których nudnawe, często napompowane infantylizmem emocjonalnym koncerty miałem okazję niejednokrotnie oglądać. Kielecki koncert The Crazy World Of Arthur Brown był skrupulatnie przygotowanym występem, w którym artysta zadbał o każdy najdrobniejszy detal. To coś znacznie więcej niż zwykły rockowy koncert. Arthur Brown na scenie balansował pomiędzy teatralną estetyką i musicalem, ubierając w te elementy klasyczne rockowe widowisko. Wszystkie te płaszczyzny umiejętnie połączone ze sobą nadały występowi wyjątkowego charakteru i podniosły go do rangi najwyższych lotów sztuki. Arthur Brown interpretuje śpiewane przez siebie teksty całym sobą, gestykulując żywo rękoma wprawia całe swoje ciało w szamański taniec, a jego potężny, głęboki głos niczym dzwon w prastarej świątyni przenika słuchacza na wskroś. Od początku do końca panuje on nad zgromadzoną przed sceną publicznością, czyniąc ją sobie poddaną i gotową zrobić wszystko na jedno jego skinienie. Pomaga mu w tym jego znakomicie dobrany zespół, w roli głównej oczywiście organy Hammonda, które stanowią ozdobny ornament tej muzyki. Widowisko, jakie zafundował kielczanom i przybyłym gościom Arthur Brown, zawierało przekrojowy materiał z całej wieloletniej kariery artysty. Koncert rozpoczął się od fragmentów jego ostatniego albumu „Zim Zam Zim”, a zakończył nieśmiertelnym klasykiem „Fire”. Tym razem obyło się bez rozniecania prawdziwego ognia na scenie, jak to miało miejsce na koncercie podczas Festiwalu Legend Rocka w Dolinie Charlotty. Występ Arthura Browna był najlepszym widowiskiem, jakie przeżyłem w ciągu kilku ostatnich lat. Nagłośnienie, światła, dobór repertuaru, niezwykle wykonanie, osobowość artysty sprawiły, że jedynie w samych superlatywach pragnę wyrazić się o tym koncercie.
Dzień trzeci kieleckiego festiwalu odbył się w cieniu występu The Animals & Friends. Jednak zanim na scenie pojawiła się ta legenda światowej muzyki, przeżyliśmy kilka innych fenomenalnych koncertów. Na ogromne uznanie zasługuje występ diabła tasmańskiego, jakim jest Rob Tognoni. To wcielony demon gitary, wirtuoz prezentujący nowoczesną szkołę gry na gitarze opartą na solidnych fundamentach. Następnie swój popis dała Juwana Jenkins. To Amerykanka mieszkająca od kilku lat w Czechach. Na festiwalu wystąpiła z czeskimi muzykami. Było to energetyczne bluesrockowe show. Juwana wychodziła do publiczności śpiewając i tańcząc wraz z nią. Napięcie przed występem główniej gwiazdy w tym dniu było umiejętnie stopniowane. Bezpośrednio przed koncertem The Animals & Friends wystąpił czeski zespół The Cell. Kupił on publiczność własną, brawurową interpretacją polskiego klasyka z repertuaru Breakout „Oni zaraz przyjdą tu”. Nadszedł czas na danie główne tego wieczoru. Cóż mogę napisać o występie The Animals & Friends oprócz tego, że ogarnęło mnie ogromne wzruszenie. Popłynęły ze sceny największe przeboje zespołu, zagrane tak jak przed laty, jak z poczciwej, starej płyty analogowej. Zespół nie pominął żadnej ze swoich wielkich kompozycji. Może znajdzie się jakiś maruda, który zarzuci instrumentalistom nie taką sprawność jak przed laty, ale emocje i ciepło płynące ze sceny były widoczne i słyszalne tamtego wieczoru. Kto nie zna tej muzyki, nie zakochał się w niej całym swoim sercem oraz nigdy nie położył na talerzu swojego gramofonu żadnej z czarnych płyt winylowych The Animals, a co najważniejsze nie przeżył całym sobą tego wieczornego spotkania z zespołem, ten naprawdę nie jest w stanie pojąć, o jakim rodzaju magii staram się napisać. Można zapytać, dlaczego The Animals & Friends, a nie samo The Animals? Ze starego składu w zespole pozostał tylko perkusista John Steel oraz o dwa lata młodszy stażem pianista Mickey Galagher, który w 1965 roku zastąpił legendarnego Alana Price’a. Wielki Eric Burdon, pierwszy lider zespołu, ma od dawna swój The Animals, a tych dwóch gentelmanów zaprosiło do współpracy przyjaciół zespołu i w ten sposób koncertują z powodzeniem na całym świecie. Dla mnie prywatnie była to podróż w odległe czasy, kiedy muzyka była szczera, naładowana ludzkimi emocjami, nieskażona tym całym przemysłem muzycznym. Mogłem niemal dotknąć całym sobą żywej legendy rocka. Jeśli ktoś nie miał jeszcze dosyć, mógł udać się na nocne jam session z udziałem zespołu Livin’ Blues Xperience w jednym z kieleckich klubów.
Czwartego dnia dla najwytrwalszych otwarto ponowie Salę Widowiskową Wojewódzkiego Domu Kultury. Na scenie wystąpili: ZVA 12-28 Band, Michael Lee Firkins, Earl Thomas i Eric Bell, który współtworzył legendarne Thin Lizzy. Michael Lee Firkins wpisuje się w kanon młodych gniewnych tytanów gitary, którzy zbudowali swoją muzyczną tożsamość na klasyce rocka. Earl Thomas w moim odczuciu stał się czarnym koniem tego festiwalu. Nigdy wcześniej nie zetknąłem się z tą sceniczną osobowością. To był wyjątkowy koncert tamtego wieczoru. Skrupulatnie przygotowane widowisko. Earl z powodzeniem wciągnął do zabawy publiczność, a sam zachowywał się na scenie jak aktor. Towarzyszył mu znakomity zespół, w którym na wyróżnienie zasługuje bardzo energiczny i utalentowany pianista Carl Hudson. Swoją grą na organach Hammonda dodawał on występowi dodatkowego blasku. Sam Earl Thomas dysponuje doskonale ukształtowanym głosem. Jak dla mnie jest to absolutne objawienie, ogromna rewelacja. Główna gwiazda wieczoru Eric Bell ze swoim kolegami zaprezentował się kieleckiej publiczności w bardzo tradycyjnym stylu. Nie zabrakło oczywiście kilku pozycji z wczesnego dorobku Thin Lizzy. Eric z kolegami zagrali „The Rocker” oraz klasyk kultury irlandzkiej rozpopularyzowany przed laty przez Thin Lizzy „Whiskey In The Jar”. Żywię olbrzymi szacunek dla artystów takich jak Eric Bell, Arthur Brown, Nicko Christiansen czy panów z The Animals & Friends za to, że mimo upływu lat nie tracą ducha rock’n’rolla, kochają muzykę i szanują publiczność, ofiarnie poświęcając się dla niej podczas występów.
Niezwykle interesującym aspektem tego festiwalu były konferencje prasowe z czołowymi gwiazdami. Kontakt na żywo z muzykami takimi jak Arthur Brown, Nicko Christiansen, Eric Bell czy The Animals & Friends uświadomił mi jeszcze jedno bardzo smutne zjawisko rozprzestrzeniające się pośród młodego pokolenia rockmanów. Chyba na zawsze do lamusa odchodzą najpiękniejsze ludzkie cechy takie jak zwyczajna kultura osobista, skromność i dystans do własnej osoby oraz twórczości, a także pokora wobec fanów. Nigdy nie zapomnę cierpliwości, z jaką podpisywał płyty i fotografował się Nicko Christiansen. Inteligentnego poczucia humoru od Arthura Browna mogą uczyć się całe zastępy młodych muzyków pukających dopiero do bram sławy. Niesamowitą pokorę pokazali John Steel oraz Mickey Galagher z The Animals & Friends. Ogarnęło mnie ogromne wzruszenie, gdy po zakończonej konferencji John podszedł raz jeszcze do mnie i mojej małżonki, uścisnął nam dłonie i powiedział, że miło było nas poznać. Wierzcie lub nie, ale zabrzmiało to niezwykle szczerze. Muzyk, który grał na każdym stadionie świata, uśmiecha się do mnie i ściska mi dłoń. Akurat taki ktoś jak John Steel nie musi tego robić, a jednak… Na konferencji prasowej z Arthurem Brownem dowiedzieliśmy się o tym, że jego gitarzystka, obdarzona przez naturę niebywałym talentem oraz urzekającą urodą Nina Gromniak jest bardzo mocno związana z Kielcami. Jej dziadek kielczanin służył w lotnictwie Jej Królewskiej Mości, a ona sama – urodzona już w Anglii – po raz pierwszy odwiedziła swoje rodzinne strony. Ta informacja dodaje jedynie pikanterii całemu temu wydarzeniu.
Muszę z dumą napisać, iż organizatorzy stanęli na wysokości zadania i tę trzecią edycję festiwalu przygotowali na najwyższym poziomie. Nagłośnienie, światła oraz cała sceniczna oprawa były bez zarzutu. Przyznaję z ręką na sercu, że chciałbym się do czegoś przyczepić, ale nie ma do czego. Organizatorom oraz całej gromadzie ludzi, którzy pracowali przy tym festiwalu, by mógł on funkcjonować bez zgrzytów przez całe cztery dni, należą się olbrzymie słowa uznania i podziękowania. Mam nadzieję, że ta paląca się w nich gorącym płomieniem pasja nie zgaśnie, że nieczuli będą na banalne krytyki hejterów internetowych i czwarta edycja, którą szykują za rok będzie jeszcze ciekawsza i nabierze jeszcze większego rozmachu.
PS. W dniu 17 maja w klubie Gin-Ger, tam gdzie odbywały się nocne jam session m.in. z udziałem zespołu Livin’ Blues Xperience odbył się suplement tego festiwalu. A wystąpił na nim światowej klasy bluesman Dudley Taft. No proszę, w tym festiwalowym kotle cały czas wrze. Czyż to nie jest piękne?