Tegoroczna edycja festiwalu Metal Hammer Festival stanowiła nie lada wydarzenie dla fanów rocka progresywnego. Wystąpiło osiem zespołów, grających rock progresywny lub progresywny metal.
Punktualnie o 15:00 na scenę wszedł bydgoski Art Of Illusion. Wcześniej ich występ widziałem na ProGGnozach, jednak w Spodku, z racji ograniczeń czasowych zagrali raptem 4 utwory, w tym dwa z wokalem. Na początek zaprezentowali się instrumentalnie, ale zaraz potem wybrzmiał wspaniały „For Her” z wokalistą w roli głównej. Muzycy wybrali na ten koncert możliwie najmniej pokręcony materiał ze swojej płyty. Publiczność, która w tym momencie jeszcze niezbyt dopisała, bo dopiero zaczynała się schodzić skandowała nawet okrzyki „Bydgoszcz”.
Następnie, w czasie krótkiej przerwy technicznej, Marek Majewski – wokalista kapeli Osada Vida - wyszedł przez fosę do grupki fanów, a chwilę potem. Jako kolejny zainstalował się na scenie zespół One. I chociaż grali ciekawie i było co oglądać (popisy gitarzystów na scenie, wchodzenie jednego z nich na głośniki), to jednak muzycznie nie jest to do końca klimat, który mnie odpowiada. To był równie krótki występ, jak w przypadku poprzedników.
Po kolejnej przerwie fani mogli zobaczyć i usłyszeć zespół Osada Vida. Krótki, bo trwający raptem pół godziny mini-koncert wypełniły utwory z dwóch ostatnich albumów. Jako pierwszy wybrzmiał „Haters”, a następnie „King of Isolation” - utwór otwierający ostatnią płytę grupy. Na ekranie umieszczonym na tyłach sceny wyświetlane były sekwencje graficzne stworzone przez Rafała Paluszka naprzemiennie z sekwencjami video ukazujących muzyków kapeli. Poprzednie wydawnictwo Osady („Particles”) było reprezentowane przez utwory „Stronger” i „Those Days”. Pierwszym z wymienionych zespół próbował zaistnieć na antenie Programu Trzeciego Polskiego Radia. Na zakończenie zagrali „No One Left To Blame” z ostatniej płyty. Koncert ten potwierdził, jak mocnym punktem zespołu jest gitarzysta Jan Mitoraj. Końcówkę występu wypełniła krótka dawka elektroniki made by Rafał Paluszek.
Podczas przemeblowań sceny na korytarzu Spodka miały miejsca spotkania zespołów z fanami, będące okazją do pozyskania autografów, a zaraz potem, już jako czwarty wykonawca zaprezentowała się kapela Tides From Nebula. Ich pełny występ widziałem rok temu w krakowskiej Fabryce. Instrumentalne, post-rockowe granie w ich wykonaniu wytworzyło ciekawy klimat. Jeszcze ciekawiej wyglądały wyczyny muzyków z ich gitarami. W pewnym momencie jeden z gitarzystów zszedł do fosy, dając tym samym fotoreporterom okazję do złapania kilku ujęć. Warto wspomnieć, że dokładnie w tym samym momencie pełnowymiarowego koncertu muzyk ten wychodzi z gitarą do publiczność. Jeśli miałbym wspomnieć o minusach tego występu, to towarzyszyło mu nienajlepsze oświetlenie.
Piątym z występujących zespołów był Collage. Koncert ten był ostatnim z Mirkiem Gilem w składzie, co potem zostało ogłoszone na ich profilu (spotkało się to z lawiną nieprzychylnych komentarzy ze strony fanów). 40 minut muzyki głównie wypełniły kompozycje z albumu „Moonshine”. Na początek można było usłyszeć „Heroes Cry”. Zagrane potem „The Blues” i „Moonshine” nie należą do moich ulubionych, ale za to „Living In The Moonlight” był dla większości prawdziwym magnum opus tego występu. Karol Wróblewski szalał na scenie przez prawie cały występ. Na koniec wybrzmiał cover Johna Lennona – „God”, jako jedyny reprezentant płyty „Nine Songs Of John Lennon”. W pewnym momencie koncertu Mirek Gil popisywał się grą na gitarze z użyciem butelki z wodą mineralną. Collage był ostatnim zespołem, który fotoreporterzy mogli fotografować z fosy bez ograniczeń, potem już wszystko mogło się odbywać według zazwyczaj przyjętych standardów.
Jako szósty wykonawca wystąpił szwedzki Evergrey. Nad sceną zawisło ogromne logo zespołu. Chociaż ich koncert był dość ciekawy i wypełniony prog-metalowym brzmieniem, jakoś nie przypadł mi on zbytnio do gustu, być może przez niedociągnięcia nagłośnieniowe. Występ Szwedów został zdominowany kompozycjami z ostatniego albumu.
Po Evergrey przyszła pora na Riverside. Podobnie jak za dawnych czasów w repertuarze koncertu znalazły się dwie premierowe kompozycję. Pierwsza z nich rozpoczynała występ. Dało się zauważyć zmieniony image Mariusza Dudy (mnie poprzednio za bardzo kojarzył się on ze Stevenem Wilsonem). Interpretacja niektórych kompozycji została nieznacznie zmieniona, pewnie by odejść od rutyny. I tak w „Hyperactive” zabrakło wstępu fortepianowego, przed „Conceiving You” zespół zagrał fragment „I Turn You Down”, z „Egoist Hedonist” wybrzmiały tylko dwie pierwsze części, zaś „Escalator Shrine” rozpoczęto wstępem do „Rapid Eye Movement”. Drugą z premierowych kompozycji była zagrana jako przedostatnia - „Discard You Fear”.
Koncert Riverside był opóźniony o co najmniej kilka minut, co trochę wpłynęło na moment rozpoczęcia występu Dream Theater. Tu fotoreporterzy mieli jedynie 15 minut na wykonanie zdjęć, po czym zostali zobowiązani do złożenia sprzętu w depozycie lub opuszczenia obiektu. Po instrumentalnym wstępie „False Awakening Suite” wybrzmiało „Afterlife”. John Petrucci szalał z gitarą po scenie. Ciekawym patentem był dość rozbudowany zestaw perkusyjny i interesująco zaaranżowane stanowisko klawiszowca. Repertuar koncertu stanowił swoisty przekrój przez całe 30 lat istnienia zespołu. Z racji ograniczonego czasu, nie był to może najszczęśliwszy zestaw kompozycji. Znalazły się w nim rzadko wykonywane utwory (poza wspomnianym „Afterlife” m.in. „A Change of Seasons: II Innocence” czy „Wither”). Poza doborem repertuaru słabszym punktem była forma wokalna Jamesa LaBrie, która powiedzmy sobie szczerze – nie była najlepsza. Zagrany na bis „Behind The Veil”, tuż przed północą, zakończył występ Dream Theater i jednocześnie cały festiwal.
Setlista Dream Theater:
False Awakening Suite
Afterlife
Metropolis Pt. 1: The Miracle and the Sleeper
Caught in a Web
A Change of Seasons: II Innocence- Burning My Soul
- The Spirit Carries On
- About to Crash
- As I Am
- Panic Attack
- Constant Motion
- Wither
- Bridges in the Sky
Bis:
Behind the Veil