Nie spodziewałem się wiele po tym koncercie, lecz wyszedłem z niego oczarowany.
Tego dnia na scenie obowiązywał kolor czarny. Ośmioro muzyków oraz główny bohater tego wieczoru odziani byli na czarno od stóp do głów. Czarno było też na niebie. Kotłowały się na nim gęste i groźne chmury, które pół godziny przed koncertem solidnie nastraszyły gromadzącą się na stadionie publiczność, spuszczając z nieba gwałtowny prysznic, na szczęście, ciepłego sierpniowego deszczu. Od razu przypomniała mi się poprzednia plenerowa impreza, w której uczestniczyłem – czerwcowy koncert Genesis na Stadionie Śląskim. Na szczęście od momentu, gdy Mistrz wyszedł na scenę i rzucił: „hello Krakow” do końca koncertu nie spadła już ani jedna kropla deszczu.
Nie był to długi występ. Razem z bisami raptem 90 minut. Ale był to koncert niezwykle intensywny, wypełniony w głównej mierze wielkimi klasycznymi przebojami z blisko 40-letniego dorobku Joe Cockera. Ze swojej nowej płyty zaśpiewał on jedynie dwa utwory: „Hymn For My Soul” oraz przebojowy „Just Pass It On”. Za to nie brakło klasyków w postaci utworów „Summer In The City”, „Up Where We Belong”, „Feeling Alright”, „You Are So Beautiful”, przy których publiczność, której przeważającą część stanowili bardzo dorośli widzowie, raz po raz nagradzała piosenkarza gromkimi brawami. Entuzjastyczne został przyjęty nieśmiertelny evergreen „Unchain My Hart”, przy którym poderwali się nawet widzowie z VIP-owskich miejsc siedzących i resztę koncertu już wszyscy jak jeden mąż oglądali na stojąco, kołysząc się w rytm śpiewanych przez Joe Cockera melodii. A śpiewał on fantastycznie, bo tego dnia znajdował się w doskonałej wręcz dyspozycji. Błyskotliwie interpretował swoje przeboje, stawiając odpowiednie akcenty czy to drobnymi gestami dłoni, czy dynamicznymi podskokami. Ten 63-letni artysta ciągle znajduje się w zadziwiającej formie. Przyznam szczerze, że przed koncertem nastawiałem się raczej na statyczny i spokojny występ, a tymczasem z tego co widziałem Cocker nie tylko mnie zaskoczył swoją nadspodziewaną żywiołością. Gdy w finale zasadniczej części koncertu wykonał swój najstarszy przebój „With A Little Help From My Friends” autorstwa Lennona i McCartneya na widowni zapanowała prawdziwa euforia. Jedni obejmowali się za ramiona, inni chwytali się za wyciągnięte nad głowy ręce, jeszcze inni całowali się ze szczęścia, a na twarzach wszystkich malowały się uśmiechy radości. A potem były jeszcze bisy, w trakcie których Mistrz pozostał w beatlesowskim klimacie, przewspaniale interpretując „She Came In Through The Bathroom Window”. Cały koncert kipiał wręcz od dobrego rocka, rhythm’n’bluesa, a przede wszystkim od soulu. Nie na darmo Cockera okrzyknięto swego czasu „najlepszym białym piosenkarzem soul”. Że tak faktycznie jest, udowodnił tego wieczora po raz kolejny.
Trzeba podkreślić fakt, że otoczył się on na scenie gromadką młodych i bardzo uzdolnionych muzyków. Wspaniale na gitarze grał Jim Black, przepięknie prezentowała się czarnoskóra basistka oraz długowłosy saksofonista. Doskonały był duet klawiszowców, choć przez pewien czas były chyba jakieś problemy z organami Hammonda. No i ten czarno-biały żeński chórek, który nie tylko w wielkim stylu wspierał wokalnie Cockera, ale zadbał jeszcze o bardzo widowiskową oprawę choreograficzną. Cały zespół prezentował się bardzo efektownie, o czym zresztą można naocznie się przekonać oglądając zdjęcia w dziale „Fotogaleria” naszego portalu.
Nie spodziewałem się wiele po tym koncercie, lecz wyszedłem z niego oczarowany. Cały występ stał na wysokim poziomie. Joe Cocker zaimponował swoim wciąż nieskazitelnym bluesowym głosem oraz zadziwiającą kondycją fizyczną. Lata lecą, a on wciąż taki sam. Wciąż wielki. Wciąż wspaniały. Bez zbytecznego przepychu, bez zbędnego puszczania oka do publiczności i bez niepotrzebnych fajerwerków. Muzyka broniła się sama. I obronił się on sam. Wielki Artysta po wielu zakrętach na swojej drodze życia. Lecz wciąż będący dla wielu pokoleń słuchaczy niedoścignionym Wzorem i Mistrzem bluesowo-soulowej interpretacji.