Trzygodzinne koncerty w wykonaniu zespołu Dream Theater najwidoczniej przeszły już do historii. Gdy trzy miesiące temu wychodziłem z koncertu grupy w katowickim spodku, brakowało mi bogatej oprawy wizualnej, wykonania obu części In The Presence Of Enemies, długaśnej kompozycji Octavarium, a przede wszystkim trzeciej godziny, do czego ‘genialna piątka’ zdążyła nas przyzwyczaić. Ku pociesze wielu fanów, na tamtym koncercie dowiedzieliśmy się, że za trzy miesiące zespół ponownie zawita do naszego kraju. Zapowiadano inny zestaw utworów i bogatszą oprawę wizualną. Miejscem miał być Warszawski Torwar. Jak było ?
Z pewnością bardzo energetycznie. Pierwsze trzy kwadranse upływały pod postacią ostrego ‘młócenia’. Koncert rozpoczął się iście filmowo, od smyczkowej introdukcji Bernarda Herrmanna z Hitchcockowskiego filmu Psychoza oraz fragmentu Tako rzecze Zaratustra Richarda Straussa, kompozycji spopularyzowanej przed laty w filmie 2001 Odysei kosmicznej. Na scenie z umieszczonym po środku telebimem oraz wieloma rekwizytami charakterystycznymi dla wizualnej oprawy płyty Systematic Chaos (pełzające mrówki, znak drogowy, sygnalizacja świetlna umieszczona nad sceną), pojawili się muzycy i zaczęli od energetycznego Constant Motion. W miarę upływu czasu, agresywność brzmienia nie topniała, ba zwiększała się. Bez chwili wytchnienia muzycy bombardowali nas coraz mocniejszymi brzmieniami, wykonując: Panic Attack, bardzo rzadko prezentowany na żywo Blind Faith z albumu Six Degrees of Inner Turbulence, wzbogacony piękną partią Ruddesa, czy też The Dark Eternal Night, któremu towarzyszyła zabawna animacja prezentowana na ekranie umieszczonym wewnątrz sceny. Aż się prosiło o balladę w stylu The Spirit Carries On – niestety na próżno. Po trzech kwadransach muzycy na chwilę ‘odkurzyli’ starsze kompozycje z wcześniejszych płyt: z albumu Image and Words zabrzmiały Moonchild i przepiękna ballada Another Day, natomiast z Falling Into Infinity pojawił się utwór Lines In The Sand. Napięcie stopniowo wzrastało, a apogeum nastąpiło w porywającym wykonaniu The Ministry of Lost Souls oraz przede wszystkim, w połączonych ze sobą dwóch odsłonach (trwających niespełna dwadzieścia pięć minut) In The Presence Of Enemies, którymi zespół zakończył podstawową część koncertu. Bisy były równie wspaniałe, co zaskakujące. Zabrzmiał tak naprawdę jeden utwór, pięcioczęściowy Shmedley Wilcom składający się z fragmentów kilku utworów jak: Trial Of Tears (w którym James Labie zmienił tekst piosenki z ‘New York’ na ‘Warsaw’), Learning To Live, One Last Time (LaBrie ponownie potwierdził, swoją wyborną wokalną formę) oraz m.in. ostatnia odsłona Octavarium (Razor's Edge).
Czy tego się spodziewałem ? Oczywiście nie, liczyłem raczej na wykonanie całych kompozycji, ale z muzykami Dream Theater już tak jest, że uwielbiają zaskakiwać swoich fanów. Zatem jaki był ten koncert?
Z pewnością warty obejrzenia. Znakomici instrumentaliści potwierdzili, że nie mają sobie równych. Solówki Petrucciego, rozbudowane partie Rudessa grającego na Keytarze i wykonującego karkołomne pasaże, szalejącego za perkusją Portnoy’a (który w drugiej części koncertu przebrany był w strój z polskim godłem) oraz precyzyjnego jak zegarmistrz Myanga, jak zwykle wprawiały w zachwyt. Siedzący obok mnie słuchacz, z wielką satysfakcją po koncercie powiedział: r-e-w-e-l-a-c-j-a, m-i-s-t-r-z-o-s-t-w-o ś-w-i-a-t-a. Po części z pewnością tak, ja jednak tęsknię za starymi czasami Dream Theater, gdzie trzygodzinne spektakle i muzyka bardziej melodyjna, ‘lżejsza’, choćby ta z płyty Scenes From A Memory, dominowały w ich repertuarze. Coż…marzyciel ze mnie. A może to tylko przesilenie jesienne.