Dwadzieścia lat dzieli te dwa koncerty. Ten z 1987 roku, kiedy to zespół Marillion na czele ze swoim charyzmatycznym frontmanem przyjechał do Polski po raz pierwszy. I ten sprzed paru dni – kolejny występ Wielkiej Ryby w naszym kraju w charakterze artysty solowego. Niby tak wiele czasu dzieli oba te wydarzenia, niby tak wiele się w międzyczasie pozmieniało, a wrażenia, emocje i refleksje – bardzo do siebie podobne...
Dwadzieścia lat temu Marillion był u szczytu swojej popularności, opromieniony niedawnym sukcesem albumu „Misplaced Childhood”, który wywindował zespół na czoło najpopularniejszych artystów rockowych tamtych czasów. Przybyli wówczas do Polski na 6 koncertów, które otwierały trasę promującą dopiero co wydany wówczas krążek zatytułowany „Clutching At Straws”. Nikt wtedy nie przypuszczał, że będzie to ostatnia wspólna płyta Fisha i jego kolegów z Aylesbury. Mam w pamięci wiele miłych wspomnień z tamtych czerwcowych dni sprzed dwóch dekad. Pamiętam tłumy rozentuzjazmowanej publiczności, uczenie się na pamięć słów piosenek, zgłębianie tłumaczeń tekstów podanych poprzez audycje radiowe Polskiego Radia przez Tomasza Beksińskiego. No i pamiętam tę wspaniałą atmosferę samych koncertów, w trakcie których Marillion zaprezentował fantastyczną mieszankę swoich nowych (z płyty „Clutching At Straws” właśnie) oraz starszych utworów. Niesamowite przeżycie. Bo spektakle były doprawdy wyśmienite. A poza tym były to jedne z pierwszych „prawdziwych” koncertów rockowych w moim życiu. A do tego Marillion był wtedy w życiowej formie.
Teraz, po 20 latach, w ramach swojego tournee „Clutching At Stars”, Fish przybył do Polski z repertuarem z tamtej pamiętnej marillionowskiej płyty. W odróżnieniu od tournee sprzed 2 lat „Return To Childhood” nie podzielił swojego koncertu na dwie części. Zamiast tego wymieszał swoje solowe utwory z marillionowskimi klasykami. I wyszedł z tej próby obronną ręką. Ba! Wyszedł z bardzo wysoko podniesionym czołem, w glorii chwały bohatera gorliwie nagradzanego przez wspaniale reagującą i żywo oklaskującą go publiczność. Dzięki umiejętnemu wymieszaniu nagrań solowych oraz pamiętających jeszcze czasy Marillionu koncert zyskał na dramaturgii, a główny bohater wieczoru z precyzją szwajcarskiego zegarka umiejętnie dozował napięcie. Okazuje się, że połączenie nowych piosenek z klasycznym materiałem było prawdziwym strzałem w dziesiątkę. Tym bardziej, że wszystkie te nowe utwory doskonale sprawdziły się na żywo. Trzeba bowiem przyznać, że najnowsze „dziecko” Fisha, czyli album „13th Star” to niezwykle udana płyta. Pozwolę sobie nawet na stwierdzenie, że to jedno z największych osiągnięć w jego karierze solisty. Nic więc dziwnego, że koncert wypadł zgoła rewelacyjnie. Wszystko rozpoczęło się od zaprezentowanego na wiszącym z tyłu sceny ekranie krótkiego filmu do muzycznego podkładu ze „Sroki złodziejki”. Z utrzymanego w żartobliwym tonie reportażu wynikało, że wszystko co wydarzyło się na świecie w trakcie ostatnich 20 lat, stało się za sprawą Fisha i muzyki Marillion. A potem zaczęła się już wielka koncertowa jazda. Fish otworzył swój występ szkockim „na zdrowie”, czyli utworem „Slainte Mhath”. Potem coś z nowej płyty – mroczny „Circle Line” i zaraz potem pierwsza tego wieczoru niespodzianka: nagranie „So Fellini”. Takich zaskoczeń było jeszcze kilka: przejmujące wilsonowskie „The Perception Of Johnny Punter”, a przede wszystkim pochodzące z pierwszego solowego krążka Fisha nagrania „Vigil” i „Cliche”. Przy obu można było wzruszyć się do łez. W „Vigil” Fish niespodziewanie wmieszał się w tłum zgromadzony przed sceną i w przejmujący sposób zaśpiewał niczym prawdziwy „voice in the crowd”. A w miłosnym wyznaniu „Cliche” jak zwykle było tyle prawdy, że aż ciarki przechodziły po plecach. Nie pamiętam już dokładnie ile widziałem koncertów Wielkiej Ryby, ale tak się jakoś złożyło, że „Cliche” usłyszałem na żywo po raz pierwszy. Nie powiem, chwyciło mnie za serce ze wzruszenia jak nie wiem co. Ale i tak głównym gwoździem programu tego koncertu były nagrania pochodzące z albumów „13th Star” i „Clutching At Straws”. Zderzenie teraźniejszości z przeszłością. Marillionowskiej precyzji z koncertową improwizacją. Wirtuozerii Rothery’ego z żywiołowym rzemiosłem Franka Ushera, drobiazgowości Marka Kelly z interpretacyjnym luzem Fossa Patersona. I tylko Fish w trakcie tych 20 lat nic, a nic się nie zmienił. No, może poza kompletną łysiną na głowie. Ale wokal, humor i elokwencja wciąż ta sama. Fish w przerwach pomiędzy utworami gadał, gadał i gadał. Opowiadał dowcipy i rozśmieszał publiczność do łez. Mówi o karle z promu na rzece Mersey i o nieudanych wakacjach w Egipcie. Na chwilę stał się nawet żywą reklamą swojej ulubionej żubrówki, z której piciem ma doświadczenia od 16 roku życia. W każdej chwili tego koncertu widać było, że uwielbia on przyjeżdżać do naszego kraju i wśród polskich fanów czuje się jak, nomen omen, ryba w wodzie.
To nic, że w programie koncertu zabrakło „Just For The Record”, to nic, że Fish nie sięgnął po moje ulubione piosenki z nowej płyty („Miles De Besos”, „Zoe 25”, „Arc Of The Curve”). Zupełnie wystarczyło mi to wszystko, czym uraczył nas przez dwie cudowne godziny. Po jego koncercie poczułem się kompletnie incommunicado...
Cieszę się, że znów widziałem Fisha w tak doskonałej formie. Choć nigdy nie przestałem mu kibicować, to wydaje mi się, że jego krakowski występ mógł przywrócić wiarę wątpiącym w moc jego talentu. Zarówno nowy album „13th Star”, jak i jego piątkowy występ świadczą o tym, że Fish nie stracił nic ze swojej ogromnej klasy. Pozostaje dla mnie Artystą wielkim. Jeszcze większym niż przed 20 laty.
P.S. W Krakowie przed Fishem wystąpił ze swoim setem zespół Believe. Muzycy, którzy mają przeszłość w popularnej formacji Collage uraczyli nas zaskakująco dobrym, dobrze przemyślanym koncertem. Szkoda, że tak krótkim (niespełna 3 kwadranse). No cóż, ale takie są wymogi występowania przed Gwiazdą. Ciekawie prezentowały się instrumentalne interakcje pomiędzy grającym na gitarze Mirkiem Gilem, a skrzypaczką Satomi. Tomek Różycki doskonale wywiązał się z roli frontmana i porwał publiczność do wspólnej zabawy. A po koncercie wspólnym zdjęciom i autografom nie było końca. Najwyraźniej zespół spodobał się krakowskiej publiczności, przed którą wystąpił po raz pierwszy. Już niedługo (19 listopada) Believe ma wystąpić w katowickim Teatrze Wyspiańskiego, gdzie dokona rejestracji materiału na płytę DVD. A prawdopodobnie w lutym przyszłego roku ukaże się nowa studyjna płyta.
Po koncercie Fisha muzycy grupy Believe zabrali mnie na zaplecze, by spotkać się z bohaterem wieczoru. Była to niezła okazja do odświeżenia znajomości i – oczywiście – do pamiątkowych fotek. Za kulisami miałem też sposobność porozmawiać z gitarzystą w zespole Fisha, Chrisem Johnsonem. Jak wiadomo, od niedawna występuje on też w formacji Mostly Autumn. Wyraźnie ucieszył go fakt, że ktoś kojarzy go z jego grą i jego kompozycjami z płyty „Heart Full Of Sky”. Uśmiechnął się od ucha do ucha, gdy wymieniłem tytuł śpiewanej przez niego piosenki „Science And Machinery”... Zresztą na tym wcale nie nastąpił koniec reminiscencji związanych z Mostly Autumn. Szefem akustyków, a zarazem człowiekiem, który w trakcie koncertu Fisha wniósł na scenę butelkę żubrówki, był mąż Angeli Gordon, Mark. I pogadaliśmy sobie przez kilka chwil o Mostly Autumn, o Angeli i o jej nowym side projekcie o nazwie Odin Dragonfly. Poprosiłem go o to, by przekazał jej i całemu zespołowi pozdrowienia od polskich fanów. Mam nadzieję, że przekaże je wraz zaproszeniem na polskie koncerty. Tak, to był udany i przepiękny wieczór. Pod każdym względem...
Fish - setlista:
1. Slainte Mhath2. Circle Line
3. So Fellini
4. Square Go
5. The Perception of Johnny Punter
6. Manchmal
7. Hotel Hobbies
8. Warm Wet Circles
9. That Time Of The Night (The Short Straw)
10. Dark Star
11. Sugar Mice
12. Vigil
13. White Russian
bis 1:
14. Cliché
15. Incommunicado
bis 2:
16. The Last Straw