31 października stanowił o tyle nieszczęsną datę na organizację ważnej dla miłośników rocka progresywnego imprezy, że tego dnia większość Polaków myśli już głównie o pierwszolistopadowych wyjazdach na groby bliskich. W katowickim Teatrze Śląskim publiczność jednak dopisała i niemal w stu procentach wypełniony stanowił on miejsce prapremiery opery rockowej She, autorstwa duetu Caamora. Wydarzenie to uświetnili swym występem Oliver Wakeman z zespołem oraz legenda rocka neoprogresywnego – Pallas. Wszystko to razem nadało temu wieczorowi charakteru święta dla fanów progresywnej muzyki. Trzy koncerty i prawie osiem godzin w Teatrze Śląskim – muzyczny maraton rozpoczął się o 17:30 koncertem The Oliver Wakeman Band.
A.Ch.: Syn słynnego keyboardzisty grupy Yes, Oliver Wakeman, przybył do Katowic na swój pierwszy występ w kraju nad Wisłą. Pretekstem ku temu była realizacja płyty DVD założonej przez niego grupy, a jako że Teatr im. Wyspiańskiego to wielokrotnie sprawdzone i wymarzone ku temu miejsce, stąd obecność jego zespołu na scenie oko w oko przed polską publicznością, która jak się okazało zgotowała Oliverowi i towarzyszącym mu muzykom niezwykle ciepłe przyjęcie. Gdy po koncercie rozmawiałem z wokalistą Paulem Manzi powiedział mi on, że jeszcze nigdzie nie spotkali się z tak ciepłą reakcją widowni. Mam pewność, że nie był to czczy komplement. Tym bardziej, że sama atmosfera koncertu potwierdzała jego słowa. Zaczęli ostro i bardzo rockowo od „Don’t Come Running” z ostatniej płyty Olivera „Mother’s Ruin”. Zagrali z niej w sumie bardzo dużo materiału, a w miarę upływu czasu pierwiastki hard rockowe ustępowały miejsca balladowym („Don’t Believe In Angels”, „Mother’s Ruin”, „If You’re Leaving”) oraz epickim (piękna suita „Wall Of Water” zagrana na koniec występu). Oliver zrobił też kilka wycieczek repertuarowych do czasów dwóch albumów nagranych wspólnie z Clivem Nolanem: „Jabberwocky” i „Pies Baskerville’ów”. Odniosłem wrażenie, że główny bohater wieczoru powstrzymywał się przed ekwilibrystycznymi sztuczkami i starał się nie epatować publiczności swoimi wirtuozerskimi popisami. Wszystko było podporządkowane pracy zespołowej i chyba dobrze, że tak się stało, gdyż tego wieczora grupa Olivera Wakemana dała się poznać jako naprawdę zwarty i dobrze rozumiejący się zespół. A przy tym doskonale bawiący się swoją muzyką. Potrzebowali zaledwie kilku chwil, by zarazić swoim entuzjazmem, z każdą chwilą coraz cieplej reagującą na to, co działo się na scenie, publiczność. W finale koncertu serca widzów były już doszczętnie podbite, a długie owacje nie pozwalały muzykom na szybkie zejście ze sceny. Można było rzec: trwaj chwilo, trwaj. Lecz po 5 kwadransach nastąpił definitywny koniec. Szkoda, że występ trwał tak krótko, bo prawdziwa magia dopiero zaczynała unosić się w powietrzu.
Już po występie Olivera miałem okazję odbyć dłuższą rozmowę z perkusistą Davem Wagstaffem w foyer Teatru Wyspiańskiego. Jak wiadomo muzyk ten występuje równolegle w dość popularnej w prog rockowym środowisku formacji Landmarq. Przekazał mi on niedobrą wiadomość. Wokalistka Landmarqu, Tracy Hitchings, od kilku miesięcy walczy z rakiem. Podobno jest już lepiej, i odczuwa ona pozytywne skutki terapii naturalnej, na którą się niedawno zdecydowała. Dave powiedział mi, że jeżeli wszystko pójdzie dobrze, a Tracy będzie miała na tyle sił, to latem przyszłego roku wejdą do studia. Materiał na nową płytę jest już gotowy. Osobiście bardzo chciałbym, by doszło do tego jak najprędzej. I to nie tylko z tego powodu, że z niecierpliwością wypatruję nowego albumu Landmarqu… Tracy, trzymaj się!
W.B.: Nie ukrywam, że dla mnie muzyka przez duże „M” zaczęła się dopiero wraz z pojawieniem się na scenie grupy Pallas. Znacznie wyższa klasa wykonawcza sprawiła, że emocje zaczęły wzrastać niczym liczby w ciągu geometrycznym przy porządnym ilorazie ciągu. Był to wspaniały koncert, na którym szkocki zespół zaprezentował zarówno swoje klasyczne, jak i nowsze kompozycje. Z kultowego Sentinela zagrali Cut and Run, Heart Attack, Arrive Allive – zabrakło niestety suity Atlantis. Pojawił się natomiast symfoniczny finał kompozycji Atlantis z tej samej płyty i zabrzmiał niezwykle potężnie. Pięknie i przejmująco wypadł także The Last Angel - finałowy utwór z The Dreams of Men, ostatniej płyty zespołu. O ile dobrze zauważyłem, trochę go jednak zmodyfikowano, zwłaszcza w finale. Panowie z Pallas zaserwowali więc sporo pięknej muzyki, w dodatku świetnie prezentując się na scenie. Widać i słychać było, że to bardzo zgrani, starzy wyjadacze, którzy wciąż czują radość z grania. Fantastycznie na basie pracował Graeme Murray, a niski wzrostem, lecz wielki duchem Alan Reed dawał z siebie wszystko jako wokalista. Ani razu podczas tego koncertu nie zerknąłem na zegarek i stąd nawet nie wiem, czy grali dziewięćdziesiąt minut, jak było w planie, czy też dłużej. Bowiem jeśli chodzi o czyste wrażenia muzyczne, koncert Pallas okazał się być dla mnie najpiękniejszym momentem wieczoru. Szkoci wypadli po prostu znakomicie. Wydarzeniem numer 1 miał być jednak nie koncert Pallas, lecz premiera opery rockowej „She”.
A.Ch.: Na scenie Teatru Śląskiego w Katowicach byliśmy świadkami pełnego rozmachu widowiska, które zostało zarejestrowane dla potrzeb płyty DVD. Wraz z podwójnym albumem audio będzie ona mieć swoją premierę 28 stycznia przyszłego roku. Wydawnictwo to firmowane będzie nazwą Caamora, pod którą kryje się artystyczna spółka: Clive Nolan – Agnieszka Świta. Pochodząca z Lublina }dziewczyna poznała Clive’a przed trzema laty i oboje postanowili zmierzyć się z ambitnym przedsięwzięciem w postaci wystawienia opery opartej na powieści „She” wiktoriańskiego autora H. Ridera Haggarda. Za muzykę, teksty i aranżacje odpowiedzialny jest Clive, a za artystyczną wizję – Agnieszka. To ona wystąpiła też w głównej roli żeńskiej – królowej Ayeshy. Towarzyszyli jej: śpiewający Clive Nolan w roli jej ukochanego Leo, Alan Reed (Pallas) w roli podróżnika Holly’ego oraz Christina Booth (Magenta) jako mieszkanka Zaginionego Miasta Kor, która nieszczęśliwie zakochuje się w jednym z przybyszów. Libretto opery to rzecz godna osobnego opisu, ale jest ono tak rozbudowane, że opowiemy o nim przy innej okazji. Dość powiedzieć, że akcja dzieje się na wschodnim wybrzeżu Afryki Środkowej, które zamieszkuje tajemnicze plemię Amahagger, że sporo jest w tej historii zwrotów akcji oraz że posiada ona odniesienia do czasów sprzed 2 tysięcy lat. Ważną rolę w opowieści „She” odgrywa też ogień, co niejako uzasadnia nazwę projektu Caamora (oczyszczenie przez ogień). Historii wystawianej na deskach Teatru im. Wyspiańskiego opery towarzyszyła kolorowa scenografia, choć wydaje mi się, że brakowało w niej rozmachu dorównującego muzyce, która ilustrowała całą opowieść.
W.B.: Występ Caamory zakończył ten dłuuugi wieczór w Teatrze Śląskim. Ze swojej strony chciałbym dodać, że na gorąco po prezentacji opery nie za bardzo było wiadomo, co o niej sądzić. Zmęczenie bowiem dało znać o sobie. Rozmawiając po koncercie z ludźmi, jak również słysząc strzępki opinii w pokoncertowym tumulcie, nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że na samej Caamorze widownia była już zdrowo zmęczona. Rozumiem organizatorów, że chcieli upiec trzy pieczenie na jednym ogniu (czyt. zarejestrować trzy DVD w jeden wieczór). Jednak nie jestem pewien, czy to dobry pomysł, by clue programu zaczynało się grubo po dwudziestej drugiej po pięciu godzinach od rozpoczęcia imprezy. To pierwsza kwestia, która nakazuje mi dużą ostrożność w ocenie opery Caamory. Druga sprawa to osobisty charakter dzieła dla Clive’a Nolana. Projekty o takim właśnie charakterze rządzą się swoimi prawami i każą na pewne sprawy przymknąć oko. Gdyby tak nie było, można by się klawiszowca Pendragon czepiać i czepiać, po co wcielał się w rolę solisty, skoro nie jest wokalistą. Bardziej złośliwi mogliby dodać, że na scenie Clive bardziej przypominał pasterza z irlandzkiej prowincji Munster niż mężnego poszukiwacza przygód, zapuszczającego się w Afrykę Środkową. Jednak „She” to dla Nolana dzieło niezwykle osobiste i w sumie to wcale mu się nie dziwię, że nie stanął w Katowicach za instrumentami klawiszowymi, lecz spróbował czegoś innego. I jak podkreślił już Artur, śpiewanie naprawdę nienajgorzej Clive’owi wyszło.
Tak więc specyficzny charakter dzieła i specyficzne realia tamtego wieczoru każą wstrzymać się ze zdecydowaną oceną walorów artystycznych rock opery Nolana i Świty do czasu, aż na spokojnie wsłuchamy się w płytę i obejrzymy zarejestrowane w Katowicach DVD. Gdyby mimo to ktoś z ciekawości pytał mnie „no i jak ta Caamora wypadła?” dziś odpowiedziałbym, że nieźle: bez specjalnych rewelacji scenograficznych, z poprawnym, ale nie jakimś wybitnym materiałem muzycznym, znakomicie jednak zagranym. No i z fenomenalną jeśli chodzi o umiejętności wokalne oraz charyzmę sceniczną Agnieszką Świtą. Na głębszą analizę przyjdzie jeszcze czas. Pożyjemy, zobaczymy, posłuchamy i, jak znam życie, coś naszym Czytelnikom napiszemy.