Koncert zespołu Oceansize w warszawskiej Hard Rock Cafe był dla mnie wielką niewiadomą. Nie miałem dotychczas zbyt wielu okazji, by poznać muzykę zespołu z Manchesteru, nie widziałem także ich pierwszego występu w Polsce w listopadzie 2005 roku, kiedy to byli supportem Porcupine Tree. W Hard Rock Cafe to oni mieli być główną gwiazdą wieczoru, a ich występ poprzedził półgodzinny występ zespołu Sion.
Oceansize zawitał do Polski w ramach trasy koncertowej promującej ich trzeci, bardzo zresztą udany, album „Frames”. Nic więc dziwnego, że muzycy rozpoczęli koncert od utworów z tej właśnie płyty i że stanowiły one ponad połowę repertuaru składającego się na występ. Z najnowszej płyty pochodziły między innymi „Commemorative 9/11 T-Shirt”, „Unfamiliar”, „Trail of Fire” oraz „Sleeping Dogs and Dead Lions”. Niestety zabrakło najciekawszego, według mnie, na płycie utworu „An Old Friend of the Christies”, który wprowadza słuchacza w nostalgiczny trans. Muzycy nie zdecydowali się także zagrać kompozycji „Voorhees”, której publiczność domagała się kilkakrotnie. A szkoda, gdyż utwór ten, dodany jako bonus do brytyjskiej edycji płyty, jest zdecydowanie lepszy od większości materiału na niej zamieszczonego. A wersja koncertowa mogłaby jeszcze dodać mu „mrocznego” uroku.
Zespół przypomniał także wiele utworów z wcześniejszych płyt: „Efflorescence” z 2003 oraz „Everyone Into Position” z 2005 roku, choć z tej drugiej zagrali chyba tylko dwie kompozycje „A Homage To A Shame” oraz jeden z utworów na bis, znakomity zresztą, „Ornament/The Last Wrongs”. Wśród utworów z płyty „Efflorescence” szczególnie dobrze wypadła kompozycja „Catalyst” oraz zamykający koncert utwór „Long Forgotten”. Koncert mógł więc stanowić dobry przegląd twórczości Oceansize, zachęcający do sięgnięcia po ich studyjne wydawnictwa.
Dzięki temu, że koncert odbył się w Hard Rock Cafe, miał on bardzo klubową atmosferę. W związku z tym kontakt pomiędzy zespołem a publicznością był bardzo bliski, a krótkie wymiany zdań pomiędzy wokalistą, a co bardziej żywiołowymi fanami stanowiły ciekawe interludia pomiędzy kolejnymi utworami. Mike Vennart – wokalista zespołu – obdarzony bardzo angielskim poczuciem humoru, potrafił nadać tym konwersacjom bardzo sympatyczny charakter.
Mankamentem koncertu było nagłośnienie. Nie mam tu bynajmniej na myśli, że poszczególne instrumenty czy głos wokalisty były źle wyeksponowane. W tym sensie wszystko było w porządku. Jednak w niezbyt przestronnym wnętrzu Hard Rock Cafe było po prostu za głośno. Niestety czasem powodowało to niemiłe wrażenia, gdy zespół przechodził gwałtownie przechodził od spokojniejszych fragmentów, do tych bardziej dynamicznych. Choć tych pierwszych trochę mi w występie Oceansize zabrakło.
Podsumowując, warszawski koncert Oceansize był przeżyciem bardzo intrygującym i zachęcającym do dalszego przyglądania się artystycznej drodze zespołu. Fanów zespołu i tak nie trzeba do ich twórczości przekonywać, ale koncert w Hard Rock Cafe, pomimo drobnych mankamentów, mógł przekonać tych niezdecydowanych, do których piszący jeszcze niedawno się zaliczał.