Wiele było obaw, a obawy niepozbawione były podstaw. Riverside w pierwszych miesiącach tego roku wraca do życia po rocznej przerwie koncertowej. Lutowe występy w Progresji oczyściły atmosferę i zamknęły pewien etap. Wiosenna trasa otwiera nowy rozdział. Najważniejsza konstatacja jest taka, że zespół przetrwał bardzo trudny czas. Mariusz Duda, Piotr Kozieradzki i Michał Łapaj sprawiają wrażenie silniejszych i jeszcze bardziej świadomych tego, co robią, a Riverside wspierany teraz gościnnie przez Maćka Mellera kontynuuje swoją drogę ku muzycznym salonom.
Śmierć Piotra Grudzińskiego i jej konsekwencje miały stanowić dla Riverside najpoważniejszy i najtrudniejszy egzamin w historii zespołu. Taki z gatunku zerojedynkowego. Zdajesz – biegniesz dalej, oblewasz – odpadasz. Lutowe koncerty w Progresji przyniosły pierwsze bardzo optymistyczne sygnały, że w zespole nadal drzemie wielka siła, ale tamte wieczory obciążał niecodzienny ładunek emocjonalny. Z jednej strony wielki stres i oczekiwania publiczności mogły paraliżować, ale z drugiej, tamta spotęgowana adrenalina mogła debiutujący w nowym składzie zespół równie dobrze wzmocnić. Lutowe koncerty wypadły doskonale, ale wyciąganie daleko idących wniosków wiązało się z pewnym ryzykiem. Nie można było wykluczyć, że „trio plus Meller” to tylko zapałka, która efektownie zapłonęła na dwa wieczory w Progresji i lada chwila zgaśnie przytłoczona nudnawą prozą dłuższej monotonnej trasy i w dalszej perspektywie brakiem chemii nowego składu. Pułapek w tym egzaminie było naprawdę sporo. Dziś można już powiedzieć, że egzamin został zaliczony, zespół nie tylko przetrwał, ale sprawia wrażenie wręcz mocniejszego niż kiedykolwiek wcześniej. Tragedie wzmacniają, wiadomo to nie od dziś.
Nie od dziś też wiadomo, że Riverside po premierze „Love, Fear and the Time Machine” pukał do wrót wyższej rockowej ligi. To był ten czas, w którym grupa miała wykonać wyraźny skok. Wszystkie elementy potrzebne do odniesienia sukcesu zostały wówczas skompletowane. Pod artystycznym dowództwem Mariusza Dudy w ostatnich latach receptura muzyczna stała się dojrzalsza, dzięki czemu muzyka, nie tracąc swoich artrockowych fundamentów, okazała się przystępniejsza i zainteresowała publiczność spoza nisz progresywnych i metalowych. Od czasu gdy w 2012 roku Mariusz przejął też pieczę producencką nad całością, Riverside odważnie zaczął opuszczać gatunkowe nisze, prezentując coraz dojrzalszą i bogatszą w różnorodne wpływy i odniesienia muzykę rockową dla wymagającego słuchacza. Dojrzewała muzyka, dojrzewały również „warstwa słowna”. Z albumu na album Duda serwował coraz ciekawsze, trafniejsze i bardziej uniwersalne teksty. Ich znaczenie rosło podobnie jak jakość literacka, co ściągnęło na zespół zainteresowanie słuchaczy dla których przekaz merytoryczny jest równie ważny jak efektowna, emocjonalna muzyka. Produkcja została dopieszczona, także dzięki coraz lepszej komunikacji zespołu z Magdą i Robertem Srzednickimi, a siła koncertowa solidnie wzmocniona (coraz lepsza postawa instrumentalna całego składu, świetne nagłośnienie i doskonałe, robione efektownie ale z wielkim wyczuciem i smakiem światła). Zagrane jesienią 2015 roku koncerty to był już zdecydowanie „international level”. Wyprzedane bilety w trzech dużych polskich klubach nie mogły dziwić. Riverside jawił się już nie tylko jako zespół z ciekawym repertuarem, ale również w pełni profesjonalne i efektowne zjawisko koncertowe.
Śmierć Piotra Grudzińskiego mogła wszystko zakończyć. Wznosząca się fala zwiastująca sukces zamarzła. Istniało ryzyko, że zespół z tego ciosu może nie umieć się podnieść. Najlepsze chęci i największa wola walki mogły zwyczajnie nie wystarczyć. Przy tak misternej konstrukcji muzyczno-emocjonalnej, jaką jest Riverside, każda roszada może rozbić twórczo funkcjonujący system. Na szczęście chęć przetrwania muzycy poparli wielkim rozsądkiem i dojrzałością. Znać tu rękę Mariusza Dudy, który w największym stopniu coraz pewniej i odważniej odpowiada za relacje na linii zespół-fani, a także kieruje zespołem zarówno od strony artystycznej jak i wizerunkowej. Decyzja o rocznej przerwie w koncertowaniu była znakomitym posunięciem. Te spokojniejsze miesiące pozwoliły przejść normalny, zdrowy cykl żałoby – nieodzowny w tamtych okolicznościach – zarówno muzykom, jak i fanom. Świetnym ruchem było również zaproszenie do wspólnych występów Macieja Mellera i ostrożne, stopniowe wprowadzenie go w szeregi zespołu. Meller, stary znajomy Dudy jeszcze z lat dziewięćdziesiątych, a ostatnio również kompan z projektu Meller-Gołyźniak-Duda, jest najwłaściwszym człowiekiem do roli gitarzysty Riverside. To wyborny instrumentalista, w kręgach progresywnych znany i szanowany od dwudziestu lat, ale również, co niemniej ważne – dojrzały człowiek świadom tego, jak wielką siłę musi pokazać w niezwykle trudnej i delikatnej sytuacji. Jest w nim i ujmujący szacunek dla Grudnia jak również imponująca łatwość w graniu tych często niełatwych przecież partii. Z nim na scenie zdecydowanie lżej jest przeżywać nieobecność Piotra. Dzięki Mellerowi zespół zachował zarówno ładunek emocjonalny jak i wysoką jakość wykonawczą. Trudno powiedzieć, czy jest w Polsce drugi gitarzysta, który utrzymałby tak dobry balans między tymi kluczowymi elementami na tak wysokim poziomie.
To co ubiegłoroczna tragedia odebrała zespołowi, dziś wraca chyba nawet z lekką nawiązką. Wznosząca się fala odmarzła. Riverside to dziś zespół, którego dorobek i historia imponują, i wykraczają poza jakiekolwiek gatunkowe czy niszowe podziały. Z bogatego repertuaru grupa mogła bez trudu wybrać kilkanaście utworów, by złożyć blisko dwugodzinny set przekrojowy prezentujący piętnastoletnią drogę artystyczną Riverside od artrockowego debiutu, przez okres progmetalowy, aż po czasy najnowsze. Długie, złożone kompozycje o fundamencie progresywnym przeplatają się z krótszymi piosenkami o potencjale przebojowym i akustycznymi balladami. Utrzymana w stylistycznych ryzach różnorodność jest dziś wielkim atutem Riverside. Dzięki odwadze kompozycyjnej Dudy zespół jest atrakcyjny dla coraz szerszego grona odbiorców. Klasowe zespoły często słynęły z tego, że potrafiły połączyć mocne uderzenie z dobrą, odważną melodyką. Riverside po latach konsekwentnego budowania własnego stylu poprzez łączenie różnych stylistyk potwierdza właśnie, że jest zespołem klasowym.
Klasowo prezentuje się również produkcja. Grupa bardzo dobrze brzmi nawet w trudniejszych do nagłośnienia klubach. W kwestii dźwięku Riverside już mocno odjechał niszowym standardom sprzed kilku lat. Tak samo jak w kwestii oświetlenia, które jest nie tylko efektowne ale też doskonale dopasowane do klimatu kolejnych kompozycji i dramaturgii całego koncertu. Także dzięki tym atutom grupa stanowi dziś atrakcję dla dużo szerszej publiczności niż jeszcze kilka lat temu. Gołym okiem widać to po skoku frekwencyjnym. Do trasy „High Definition” (2009) włącznie standardem było około pięćset sprzedanych biletów w dużych miastach. Od trasy urodzinowej audytorium oscylowało wokół tysiąca osób (2011). Teraz w dużych miastach przychodzi nawet półtora tysiąca słuchaczy (pomijając warszawskie koncerty, na które sprzedano cztery tysiące biletów a zapotrzebowanie było jeszcze większe) i trend jest wzrastający. Nie ma tu przypadku. Jest to efekt doprecyzowania i dopieszczenia wielu elementów z jakich składa się sztuka muzyczna.
Riverside definitywnie przestał być tajemnicą artrockowych wrażliwców i metalowych ekstrawagantów, to dziś popularny zespół wnoszący do mainstreamu spory ładunek artyzmu i niecodziennej muzycznej wrażliwości. I bardzo dobrze. Na globalny sukces zasłużyli przede wszystkim muzycy zespołu, a i starzy fani grupy, pamiętający pełne niedociągnięć koncerty sprzed lat, mogą dziś uśmiechnąć się szeroko i powiedzieć: mieliśmy rację!
Pierwsza część „Towards the Blue Horizon Tour” dobiega końca. Nowy, nieco inny Riverside otwiera kolejny rozdział swojej historii. Z wielkim szacunkiem dla przeszłości i dla Piotra Grudzińskiego, ale i przekonaniem, że największe sukcesy jeszcze przed grupą. Na horyzoncie są już nowe wyzwania, choćby planowana na drugą połowę roku praca nad nowym materiałem.
Jestem spokojny o najbliższe miesiące, bo po ostrym zakręcie Riverside znów wjeżdża na długą prostą, gdzie będzie mógł się artystycznie rozpędzić. Mimo poważnej i bolesnej zmiany w składzie to nadal bardzo dobrze poukładany zespół, świadom własnej rosnącej siły. Trio Mariusz Duda, Piotr Kozieradzki i Michał Łapaj zostało poddane ciężkiej próbie, ale wszystko wskazuje na to, że wyszło z tej próby silniejsze. Wszyscy razem tworzą dziś jeszcze mocniejszy i bardziej scementowany organizm, a osobno każdy jest dziś lepszym muzykiem niż był jeszcze trzy-cztery lata temu. Słynący w przeszłości z bardzo dynamicznego, zaborczego grania Mittloff i Michał imponują dziś nie tylko rozmachem, ale również rozsądkiem, rosnącym szacunkiem dla ram kompozycji, w których potrafią odnaleźć się graniem oszczędniejszym, ale wiele wnoszącym, z głębszym feelingiem. Mariusz Duda to dziś już jeden z najważniejszych muzyków i najbardziej kreatywnych twórców na światowej scenie. Duda-Kozieradzki-Łapaj to dziś trzon Riverside na którego barkach spocznie nagranie siódmego albumu – absolutnie nowego rozdania. Efekty mają pojawić się przed wakacjami 2018 roku. Warto obserwować Riverside. To wciąż jest zespół któremu chce się kibicować. Teraz może nawet mocniej niż kiedykolwiek wcześniej.