„Zamknięte przestrzenie nie dają za dużo opcji do wyboru, ale za to bardziej niż inne uruchamiają wyobraźnię” – wywiad z Mariuszem Dudą
Maurycy Nowakowski: Jak zareagowałeś na niecodzienne „zamrożenie życia” związane z pandemią? Mocno odczułeś nową, sztucznie narzuconą, ograniczającą rzeczywistość? Frustrująca blokada, czy może ulga i posłuszne skorzystanie z przymusowego urlopu?
Mariusz Duda: To był najpiękniejszy moment mojego życia. Moje tętno spoczynkowe było najlepsze od kiedy kupiłem sobie fitbita (śmiech). Oczywiście żałowałem odwołanych koncertów, ale jak się życie zatrzymało to dopiero zrozumiałem, jaki byłem zmęczony i jak tego #staythefuckhome potrzebowałem.
MN: Pandemia wielu ludziom na całym świecie pokrzyżowała plany, Tobie również. Jak wspominasz wiosenne koncerty, kiedy to Riverside przez kilka dni uciekał przed koronawirusem, był o krok przed rozlewającą się po Europie pandemią i rzutem na taśmę udało się jeszcze kilka razy wyjść na scenę? Wierzyłeś, że dogracie trasę, czy wiedziałeś, że prędzej czy później i Was „zamrożenie” dosięgnie?
MD: Jesteśmy w czepku urodzeni. Podczas ostatniej edycji trasy uciekaliśmy przed koronawirusem. Ten nas gonił, a my nie dawaliśmy się złapać. Koncerty w Hiszpanii daliśmy w ostatniej chwili, w Grecji też. Wjeżdżaliśmy do Turcji to aplikacja New York Timesa, którą miałem na iPadzie, pokazywała tam jednego zarażonego, jak wyjeżdżaliśmy było już czterdzieści razy więcej, ale nie przez nas (śmiech). Na koncert w Sofii przyszła już tylko połowa sali, z czego na końcu wszyscy w maskach. Niestety na sam koniec zabrakło dosłownie kilku dni, by skończyć trasę jak należy. Odwołaliśmy Włochy, Rumunię, Węgry. Wróciliśmy do Polski dzień przed zamknięciem granic. To było bardzo stresujące doświadczenie. Jeździliśmy w czternaście osób nightlinerem. Wyobraź sobie, ze jedna osoba zostaje zarażona, albo nawet dostaje gorączki przez zwykle przeziębienie. Jak przejeżdżać wtedy przez granice? Na szczęście większość zagranicznych koncertów udało się zagrać. A my wróciliśmy cali i zdrowi. Do tej pory nikt z naszej ekipy nie zachorował.
MN: Bardzo żałujesz odwołanej polskiej trasy wiosennej? Znając Cię przypuszczam, że szybko zbilansowałeś sobie odwołane koncerty pracą kompozytorską. Miałeś więcej czasu na Lunatic Soul, który w zgodzie z Twoim rytmem twórczym właśnie wchodzi na tapet.
MD: Pewnie, że żałuję. To miała być nasza największa trasa koncertowa po Polsce. Prawie wszystkie z sześciu największych klubów w kraju zostało wyprzedanych. No i co? No i nic… Boxa koncertowego za to teraz robimy, można mieć alternatywę, jeśli ktoś nie chce czekać pół roku na zwrot środków. A jeśli chodzi o mnie, to czy to pandemia czy jej brak, ja praktycznie zawsze jestem w studiu (śmiech).
MN: Kiedy zdałeś sobie sprawę, że w tych pandemicznych okolicznościach zrodziła się w Tobie nowa, nieplanowana muzyka? Była to potrzeba stylistyczna czy emocjonalna? Nagły silny pociąg do elektroniki, czy jednak przymus udźwiękowienia emocji związanych z nową, niecodzienną sytuacją?
MD: Znużenie schematem przełamało lody. Planowałem sześciotygodniową sesję w warszawskim Serakosie. Miałem wracać do płyty, którą tłukę od ponad roku. Nie chciało mi się. Myślę sobie, kurczę, tak już do końca życia będę nagrywał tylko Riverside albo Lunatic Soul? Do końca życia musi być albo rock progresywny albo orientalizmy? Zbuntowałem się i dwa tygodnie później płyta była gotowa, a ja czułem się jak nastolatek.
MN: Od początku wiedziałeś, że chcesz tę muzykę firmować własnym nazwiskiem? Wcześniej sugerowałeś, że twórczość jako Mariusz Duda widzisz raczej w barwach akustyczno-songwriterskich. Niedawno pojawiła się „The Song of a Dying Memory”, lekka, jasna ballada w której słyszymy tylko gitarę akustyczną i głos. A tu nagle zupełnie inna stylistyka – mroczna, klaustrofobiczna elektronika. Czyli jednak Mariusz Duda to nie będzie tylko sympatyczny gość od ballad, z gitarą i pięknym głosem, ale też znany już z Riverside i Lunatic Soul wędrowiec po różnych dźwiękowych krainach?
MD: W czym Mariusz Duda czuje się najlepiej? Co sprawia mu największą muzyczną frajdę? Takie pytania sobie zadałem w tym roku. Padło na to, że na chwilę obecną Mariusz Duda lubi przede wszystkim komponować jasne i ładne piosenki oraz mroczne i dziwne albumy instrumentalne. „Lockdown Spaces” to konsekwencja tego planu. A za chwilę pojawi się pewnie kolejna piosenka.
MN: Przejdźmy do głównego tematu. Jak powstawał „Lockdown Spaces”? Przychodziłeś do studia mając konkretne pomysły czy jest to wynik pracy studyjnej?
MD: To dwutygodniowa spontaniczność, zabawa i niesamowita radość z muzyki. Przy wejściu do studia nie miałem nic.
MN: Skąd pomysł, by sięgnąć po tego typu brzmienia? Wspominałeś mi wcześniej, że chciałeś uzyskać efekt elektroniki, ale raczej tej nie najnowocześniejszej. I rzeczywiście czuć tu ducha czasów Commodore64 i Atari, przełomu lat 80 i 90 ubiegłego wieku, ale jak dla mnie brzmi to po prostu uniwersalnie, jakbyś celowo unikał modnych zabarwień, dzięki czemu „Lockdown Spaces” nawet za dziesięć-dwadzieścia lat może brzmieć świeżo.
MD: Płyta jest o zamknięciu w czterech ścianach. W kwadracie. W pixelu. A z pixelem kojarzą mi się pierwsze gry video. Chciałem więc do takiej kwadratowej rozpixelowanej muzyki nawiązać. To czasy mojego dzieciństwa. Poza tym uderzyć w minimalizm, nie tłuc tysiąca ścieżek na lewo i prawo. Minimalizm przy takiej muzyce to chłód, większy mrok. Płyta jest również o życiu online, o zamknięciu się w wirtualnym świecie, bo w pandemii wszyscy uciekliśmy do życia w sieci. Chciałem więc taki kraftwerkowy komputerowy klimat, albo raczej bardziej minecraftowy klimat, bo dzisiaj taką muzykę można znaleźć właśnie tam.
MN: Jesteś zadowolony z efektu? Mnie się ta płyta podoba, ale ciekaw jestem czy gdy teraz jej słuchasz myślisz sobie: ok, to brzmi jak udźwiękowienie moich przeżyć związanych z globalnym problemem pandemicznym?
MD: Myślę, że płyta oddaje klimat „lockdownu”, i tak, jestem z niej zadowolony. Powstała bardzo szybko i spontanicznie, w pewien sposób podświadomie. Słuchając jej zastanawiam się jak mi się to udało. Przyznaję, że już teraz bym tego chyba nie powtórzył.
MN: Nagrałeś niezaplanowaną płytę, w ciągu dwóch tygodni, niejako przy okazji nagrań innego, wcześniej wymyślonego albumu, będącego częścią większej całości. Wygląda to jak naprawdę bardzo spontaniczny skok w bok. Czy „Lockdown Spaces” to największy spontan w historii Twojej twórczości? Jak się czułeś pracując nad czymś co nie było, jak przypuszczam, nawet w jednej dziesiątej tak dokładnie przemyślane jak albumy Riverside czy Lunatic Soul?
MD: Myślę, że przez ten krótki czas udało się stworzyć coś naprawdę ciekawego i przełomowego. Wszystko jest ze sobą spójne. Muzyka, tytuły, okładka, klimat, tematyka, moment wydania. To było transcendentalne doświadczenie. Do niczego nie musiałem się zmuszać, niczym nie musiałem martwić, nie poszedłem na żadne kompromisy, nie tylko muzyczne, ale również biznesowe. Nikt nie kazał mi wybierać siedmiu kolorów winyli ani dostarczać trzech zaplanowanych w miesięcznych odstępach singli. Ten spontaniczny skok w bok, to bardzo dydaktyczne doświadczenie.
MN: Premiera internetowa to, jak już wiem od Ciebie, wynik chęci szybkiego podzielenia się tą spontaniczną muzyką z fanami, z pominięciem kilkumiesięcznej maszynerii wydawniczej. Ale najwierniejsi fani już dopytują o wydanie płytowe. Masz już jakiś wstępny pomysł jak kwestię wydania „Lockdown Spaces” w wersji fizycznego nośnika rozwiązać?
MD: Nośnik fizyczny z pewnością prędzej czy później się ukaże. Na chwilę obecną chciałbym jednak, żeby było to zgodne z tematyką albumu. Zamknięte przestrzenie nie dają Ci za dużo opcji do wyboru. Ale za to bardziej niż inne uruchamiają wyobraźnię.