Minął już ponad miesiąc od berlińskiego koncertu Genesis, który chciałem opisać. Minęło już też kilkanaście dni od koncertów londyńskich, zamykających trasę. „The Last Domino Tour” przeszedł do historii. Nie sądziłem, że będę się tak męczył z tą relacją. Może to z powodu nadmiaru wrażeń i potrzeby ochłonięcia, a może dlatego, że tak trudno jest przyznać, że to faktycznie było pożegnanie… Po pięćdziesięciu pięciu latach jeden z najwspanialszych i w pełni spełnionych, zarówno artystycznie jak i komercyjnie, zespołów w historii zakończył działalność. Genesis pożegnał się z fanami na dwóch kontynentach (Ameryka Północna i Europa), czterdziestoma siedmioma koncertami halowymi. W jakim stylu? W najlepszym możliwym.
Pierwsze szczegóły „The Last Domino Tour” podano pod koniec 2019 roku, czyli w ostatnim okresie, kiedy świat był jeszcze w miarę normalny. Chwilę później oszalał i pakowanie się w trasę tej skali też było szaleństwem. Brytyjskie koncerty ostatecznie przełożono o rok, te londyńskie nawet o półtora, a cztery odwołano zupełnie, głównie z powodu pandemii (koncert w Brooklynie odwołano z nieznanych oficjalnie przyczyn). Inne występy odbyły się planowo, choć prawie do końca istniało ryzyko komplikacji. Zmieniające się z tygodnia na tydzień, często niejasne restrykcje covidowe, różniące się od siebie w poszczególnych krajach, ciągnęły się za zespołem szczególnie na kontynencie, jak czarna, gradowa chmura. Chmura, z której na szczęście tego przedwiośnia ostatecznie nie zaczęło padać. Jeśli dodać do tego ustabilizowany, ale przecież wciąż kiepski stan zdrowia Collinsa, który chodzi o lasce i śpiewa na siedząco, zdamy sobie sprawę, że pożegnanie Genesis odbywało się w bardzo trudnym okresie i kilka lat za późno. A to nie koniec problemów i dramatów, bo przecież Daryl Stuermer koncertował w nieustannej gotowości na błyskawiczny powrót do domu z powodu stanu zdrowia chorującej na nowotwór żony (w składzie był „rezerwowy” gitarzysta Anthony Drennan, gotowy w każdej chwili go zastąpić), a w hali O2, tej w której zespół miał dać trzy ostatnie koncerty, w marcu wichura zerwała fragment dachu. To naprawdę nie była lekka trasa i być może powinna nazywać się raczej „Tour of Confusion”?
Na szczęście ostatecznie obyło się bez katastrofy i choć był to taniec na linie (na wulkanie?) Genesis zagrał wszystkie zaplanowane na marzec koncerty, fani w większości szczęśliwie dotarli, a że wszystko odbyło się w stanie dużego ryzyka… Cóż, gdyby to nie Genesis, gdyby to nie miał być ten ostatni raz, gdyby nie z TAKIM spektaklem (te światła!), albo gdyby dało się to przełożyć, można by się zastanawiać, czy było warto walczyć z licznymi przeciwnościami losu. Wracając z berlińskiego koncertu nie miałem żadnych wątpliwości. W życiu trzeba ryzykować, czasami nawet bardzo. To był wieczór absolutnie wyjątkowy i niezapomniany. To był koncert, który nie tylko w piękny sposób zamykał półwieczną karierę zespołu, ale przy okazji podsumował również moją ponad dwudziestoletnią przygodę „koncertową”. Dla takich chwil się żyje. Pal licho niedociągnięcia wokalne Collinsa, pal licho brak nowego materiału, pal licho bezpieczny, w dużym stopniu przewidywalny set… To była przecież ostatnia okazja, by dotknąć na żywo tej największej artystycznej i koncertowej jakości, ostatnia okazja, by usłyszeć i zobaczyć na scenie zespół, który napisał jedną z najważniejszych i najpiękniejszych kart w historii popkultury. Rzecz absolutnie bezcenna i niepowtarzalna.
Krótko o okolicznościach. Mercedes-Benz Arena to duża, nowoczesna hala widowisko-sportowa, mogąca przyjąć siedemnaście tysięcy widzów. Nieliczne wolne miejsca (wszystkie siedzące) dało się policzyć na palcach. Widoczność doskonała niemalże z każdego sektora, akustyka, jak na tego typu halę, co najmniej przyzwoita. Odkrytą scenę, wielki funkcjonalny telebim, a przede wszystkim potężny, imponujący zestaw oświetleniowy przygotowała dla zespołu firma WI creations. Genesis od lat siedemdziesiątych słynie z innowacyjnego podejścia do świateł i tym razem również zaimponował ultranowoczesnym świetlnym spektaklem, pełnymi garściami korzystając z najnowszej technologii. Wzmocnić przekaz i podnieść moc wrażeń miało m.in. dwanaście ekranów i pięć paneli oświetleniowych. Główne elementy zestawu zostały zaprojektowane w taki sposób, by mogły poruszać się grupami, indywidualnie oraz harmonizując ze sobą według planu. Znakomitym pomysłem było zaprojektowanie bloków świetlnych w kształcie gigantycznych ruchomych kostek domina, co symbolicznie współgrało z tytułem trasy. Scena w całości pozostawała odkryta dzięki czemu doskonałą widoczność mieli nawet ludzie siedzący w skrajnie bocznych i wysokich sektorach. Poza tym w pełni można było wykorzystać imponujący ekran, na którym z drobnymi wyjątkami (część akustyczna) obserwowaliśmy zbliżenia muzyków, podziwialiśmy znakomite wizualizacje (np. psychodeliczną zabawę kolorami w „Duchess”) lub przygotowane specjalnie na trasę nowe wideoklipy („Land of Confusion”, „Home by the Sea”).
Zespół zagrał stutrzydziestominutowy set przekrojowy, w którym znalazło się miejsce zarówno dla przebojów, jak i progresywnych utworów z prawie wszystkich okresów działalności. Już początek, skopiowany z poprzedniego tournee, złożony z instrumentalnych fragmentów „Behind the Lines” i „Duke’s End” przechodzących płynnie w „Turn it on Again” przypominał, że nieszablonowe artrockowe granie w przypadku Genesis doskonale komponuje się z błyskotliwymi hitami. Znane wszystkim przeboje radiowe, jak „Mama”, „Home by the Sea”, „Land of Confusion” (niesamowicie wręcz aktualny i zgrany z sytuacją panującą na świecie), „Invisible Touch”, „No Son of Mine” i „I Can’t Dance” przeplatały się z przebojami koncertowymi, jak „Firth of Fifth”, „Cinema Show”, „Carpet Crawlers”, „I Know What I Like” czy „Afterglow” – ulubieńcami fanów Genesis.
Zespół zaprezentował wyborną formę. Pod względem instrumentalnym trudno się do czegokolwiek przyczepić. Karkołomne partie klawiszowe Tony Banks wykonywał perfekcyjnie z typowym dla siebie skupieniem. Dla Mike’a Rutherforda nie było różnicy czy gra na basie partię z „Firth of Fifth”, czy na dwugryfówce w „Cinema Show”, czy na „wiośle” w „Second Home By the Sea”. Palce w odpowiednim momencie szarpały odpowiednią strunę, idealnie trafiając właściwy dźwięk. Podobnie Daryl Stuermer, który imponował wyczuciem i fantastycznym balansem między techniką a emocjonalnością, co znów świetnie sprawdziło się chociażby w „Firth of Fifth”, gdzie Stuermer gra jedną z najpiękniejszych i najsłynniejszych solówek gitarowych.
Muzykiem szczególnie obserwowanym był Nicholas Collins, syn i zastępca Phila (a także Chestera Thompsona) na perkusyjnym stołku. Na tym dwudziestoletnim chłopaku ciążyła spora odpowiedzialność. Od perkusji nawet w przeciętnym zespole rockowym zaczyna się wykonanie, a w takiej grupie jak Genesis perkusja to w ogóle rzecz „święta”. To nie werbel i kilka blaszek do wystukiwania rytmu, to pełnoprawna część instrumentarium dostarczająca takich samych wrażeń, jak rozbudowane partie klawiszy czy gitar. Za bębnami w Genesis zawsze siedzieli wybitni fachowcy, potrafiący z tego instrumentu wycisnąć cuda niespotykane nigdzie indziej. Dla Nicholasa trasa z zespołem stanowiła wielkie wyzwanie. W takich numerach jak „Firth of Fifth”, „Cinema Show”, „Second Home by the Sea” czy „Domino” nie wystarczyło nic nie zepsuć, tam trzeba błysnąć, przynajmniej niektórym uderzeniom nadać takiej błyskotliwości, która na moment odwróci uwagę od wszystkich innych dźwięków i świateł tworzących przedstawienie. I Nicholas stanął na wysokości zadania. Grał na dużym luzie, z rozmachem, bijąc mocno i z odpowiednią dozą feelingu, dodał zespołowi świeżości i energii. Ten chłopak ma w sobie niemożliwą do wyuczenia muzykalność, prawdopodobnie odziedziczone po ojcu wizjonerskie „nadwyczucie” rytmu i niecodzienną łatwość rytmizowania muzyki w sposób z jednej strony trafny i konkretny, a z drugiej bardzo efektowny. Perkusja dzięki niemu znów często była, tuż po klawiaturach Banksa, najefektowniejszym składnikiem dźwiękowego koktajlu. Jak za starych, dobrych lat, gdy żelazną częścią setu były piorunujące duety perkusyjne Collins – Thompson.
Obok podstawowego, obowiązkowego kwintetu tym razem na scenie znaleźli się też dodatkowi wokaliści. To pierwsza taka sytuacja w historii Genesis. Powodem włączenia do grupy Daniela Pearce’a i Patricka Smytha była oczywiście forma Collinsa, który nie wyciąga już niektórych dźwięków, a pewne rejestry są dla niego niedostępne. Dwaj młodsi wokaliści wypełniali wszelkie luki, a Pearce okazjonalnie udzielał się również jako perkusjonista uzupełniając partie Nicholasa (np. w „Behind the Lines” i „Cinema Show”). Dodatkowy wkład wokalny nie tylko zakamuflował niedociągnięcia Phila, ale też pozwolił uzyskać niemalże oryginalne brzmienie chórków w „Afterglow” i „Carpet Crawlers”. Uroczy efekt.
Repertuar trasy przyniósł kilka niespodzianek. Bardzo pozytywnym zaskoczeniem okazała się „Duchess”, która pojawiła się w zestawie po czterdziestu latach i stała się jednym z najciekawszych momentów setu. Sprawdziła się na tyle dobrze, że wypchnęła z repertuaru przebojowy „Misunderstanding”, planowany na amerykańską część trasy. W Berlinie zabrzmiała piorunująco. Oparta na hipnotycznym rytmie automatu perkusyjnego i psychodelicznych zagrywkach keyboardów, od pierwszych taktów zniewalała klimatem i wciągała w tyleż dramatyczną, co rzeczywistą opowieść o ulotności sławy. Mimo, że „Duchess” nie była wielkim hitem ani nie należy do ścisłego kanonu najbardziej cenionych progresywnych dzieł zespołu, jest utworem wyjątkowym, bo reprezentuje grupę piosenek niezwykle dla Genesis charakterystycznych. Podobnie jak chwytający za serce „Fading Lights”, w sugestywny sposób, zarówno dźwiękiem jak i słowem, opowiadający o przemijaniu. Trochę szkoda, że tym razem zespół wykonywał tylko pierwsze cztery minuty tej kompozycji i potraktował ją jako intro dla porywającej części instrumentalnej „Cinema Show”, którą tradycyjnie pięknie spuentował prawdopodobnie najpiękniejszą balladą w dorobu Genesis „Afterglow”. Ta składanka złożyła się na jeden z najefektowniejszych momentów koncertu, w którym kompozycyjny i wykonawczy kunszt zespołu był najbardziej słyszalny. Progresywna orkiestra znów odpaliła.
Drugą obok „Duchess” niespodzianką repertuarową była nowa aranżacja „The Lamb Lies Down on Broadway”. Aranżacja łagodna, jakby nieco nostalgiczna, w której porywczą, surową partię fortepianu zastąpiły pastelowe akordy keyboardów, a zamiast zadziornego riffu usłyszeliśmy lekki, zwiewny motyw gitary. Ciekawy zabieg, może nie rzucający na kolana, ale wprowadzający odrobinę świeżości. Odrestaurowany „The Lamb” wraz z „That’s All” i „Follow You, Follow Me” złożył się na niespełna piętnastominutowy secik akustyczny. Zespół zmienił wtedy ustawienie. Tony, Mike i Daryl zajęli krzesła niedaleko Phila. Nawet Nicholas przesiadł się ze swojej rozbudowanej perkusji na zestaw przypominający miejsce pracy Ringo Starra – werbel, stopa, dwa talerze. Zrobiło się kameralnie i ascetycznie. „Odłączono” prąd, scenę zalało jednostajne białe światło. Na kwadrans wielobarwny show zmienił się w akustyczny recital. Można było zaczerpnąć oddechu przed kolejną porcją wielkich wrażeń, choć trudno tu mówić o jakimś drastycznym obniżeniu jakości koncertu, tym bardziej, że ostatni w tym zestawie „Follow You, Follow Me” nawet w wersji bez prądu porwał publiczność. Widownię rozświetliły latarki smartfonów, a kilkanaście tysięcy gardeł zaśpiewało chwytliwe refreny razem z Collinsem.
Tak jak zespół nie mógł pominąć niektórych utworów, tak też Phil musiał przypomnieć wszystkie genesisowe zabawy z publicznością. Przed „Home by the Sea” mieliśmy tradycyjny „audience participation time”, czyli wspólne wywoływanie duchów i łączenie się z zaświatami, a przed „Domino” praktyczną demonstrację zasad działania domina na przykładzie sektorów. Był nawet „taniec” z tamburynem, zapoczątkowana jeszcze w latach siedemdziesiątych igraszka Collinsa, który w środku „I Know What I Like” grał tańcząc, lub też tańczył grając na tamburynie, uderzając nim o dłoń, łokcie, kolana, buty i głowę. Wychodził z tego zabawny, jakby „błazeński”, kilkudziesięciosekundowy taniec połamaniec. Tym razem Phil nawet nie podnosząc się z krzesła przez chwilę postukał tamburynem, celowo nieco niezdarnie, po czym rozłożył ręce oczekując tradycyjnych owacji. Była to oczywiście autoironia, żart po którym człowiek uśmiechnie się, ale też przetrze łzę spod oka. I tylko chciałoby się w tym momencie zanucić wers z wspomnianego wyżej „Fading Lights”: pewnych rzeczy już nigdy nie zobaczymy…
Końcówka podstawowego setu to wyciąg niezawodnych hitów z „Invisible Touch”. Najpierw rozbudowany, potężny „Domino”, godzący fanów wczesnego i późnego Genesis, następnie lżejszy „Throwing It All Away” i łączone zawsze na koncertach „Tonight, Tonight, Tonight” i „Invisible Touch”. Wielki finał już ze stojącą, roztańczoną publicznością. Brawa, okrzyki, tupanie. O 22.15 zespół opuszczał scenę drżącej od owacji Mercedes-Benz Areny. Po kilkudziesięciu sekundach muzycy wrócili, by zagrać jeszcze „I Can’t Dance”, który podtrzymał atmosferę nieskrępowanej zabawy, a na koniec już w klimacie nostalgicznego pożegnania usłyszeliśmy początek „Dancing with the Moonlit Knight” (pierwsze dwie zwrotki) przechodzący w nieśmiertelny i niezmiennie zachwycający „Carpet Crawlers”.
Brawa, nawoływania, owacje na stojąco, ukłony muzyków. Niektóre oczy mocno się zaszkliły, niejedna fanka i niejeden fan przetarł łzę z rozgrzanego policzka. Wzruszenie, ale też radość i satysfakcja zarówno z tego konkretnego koncertu, jak i całej ponad półwiecznej, niepowtarzalnej muzycznej historii. Zespół kłaniał się dwuetapowo. Najpierw cały aktualny, siedmioosobowy skład, a późnij już tylko to najważniejsze, niepowtarzalne trio. O 22.30 Tony Banks, Mike Rutherford i drepczący powoli, podpierający się laską Phil Collins, po raz ostatni opuścili scenę.
To był koncert, który nie wytrzymałby porównań do tych sprzed lat, ale i tak trudno oprzeć się wrażeniu, że Genesis nawet targany problemami, z frontmenem, który z powodów zdrowotnych jest cieniem samego siebie, do końca nie opuścił czołówki muzycznej ekstraklasy. Z jednej strony gwarantuje to kosmiczna jakość repertuaru, z drugiej wysoka forma instrumentalistów, z trzeciej przepiękny, odważny ale przy tym wysmakowany spektakl świetlny. To wszystko asy w talii Genesis. Ale w tej talii był też joker. Ten joker to Phil Collins, wielki, wspaniały muzyk, który talentem i osobowością przez te wszystkie lata zaskarbił sobie w pełni zasłużone miłość i oddanie publiczności. Dzięki temu nawet teraz, w formie na „trzy plus” budzi tyle pozytywnych emocji. Niewielu jest artystów, którzy nawet w wersji „na pół gwizdka” spełnią oczekiwania wielotysięcznego audytorium. Niewielu jest artystów, którzy z taką pokorą przyjmą tak drastyczną zmianę roli scenicznej. Stawiam dolary przeciwko orzechom, że było to dla niego bardzo trudne, stąd warunek, by za perkusją zasiadł jego syn. Pałeczka w tej muzycznej międzypokoleniowej sztafecie została przekazana na najwyższym poziomie. No i trzeba zauważyć, że opowieść z „Duchess” zupełnie nie pasuje do historii Genesis. Nawet teraz ludzie „prosili o więcej”…
Minusy? Moim zdaniem za mało było fragmentów instrumentalnych, które z jednej strony nasyciłyby fanów starego Genesis, pozwoliłyby w większym stopniu rozwinąć skrzydła będącym w doskonałej formie muzykom, a z drugiej odciążyłyby Phila. Nie mówię tu o stawianiu setu na głowie, ten został ułożony dobrze, wystarczyłoby wydłużyć nieco medley „Fading Lights” / „Cinema Show” / „Afterglow”, dodając tam na przykład, wzorem poprzedniej trasy, dynamiczny fragment „Duke’s Travels” albo „In That Quiet Earth”, które świetnie w takiej składance sprawdzało się w latach osiemdziesiątych. No i obowiązkowo włączyć „Los Endos” pod koniec setu… Ale i w tej kwestii nie wybrzydzam i nie czepiam się. Mam silne wrażenie, graniczące z pewnością, że to i tak cud, że ta trasa w ogóle się odbyła. I mimo piętrzących się trudności okazała się sukcesem.