Tides From Nebula - Klub "Firlej", Wrocław, 10.11.2010

Maurycy Nowakowski

ImagePodwójne bisy, gromkie brawa, gorące okrzyki, nawoływania, na scenie szczęśliwy zespół, pod sceną bardzo liczna, równie szczęśliwa publiczność. Cóż, muszę przyznać, że wszystko to bardzo pozytywnie mnie zaskoczyło, bo szedłem na kameralny koncert, „nieznanej” grupy, grającej instrumentalnego rocka. Spodziewałem się 50 osób na widowni i niepewnej kapelki walczącej o odrobinę zainteresowania garstki publiczności… Zobaczyłem solidnie wypełniony klub, profesjonalny zespół „pełną gębą”, który zaserwował krótki, ale porywający koncert niemalże bez słów. Tides From Nebula ma szansę stać się dla europejskiego postrocka tym, czym dla postprogresji jest dziś Riverside. Nową, zjawiskową siłą.

Pierwsze zdziwienie to frekwencja. Pojawiłem się we wrocławskim Firleju o 20:30 pod koniec występu pierwszego supportu, a w klubie zastałem, jak na klubowe warunki, prawdziwe tłumy. Długie kolejki do baru, grupki przy sklepiku z koszulkami, no i przede wszystkim liczne grono słuchaczy pod sceną. Już na pierwszy rzut oka rzeczywiste zainteresowanie koncertem przebiło moje oczekiwania cztero – pięciokrotnie. Nawet występy kapel rozgrzewających cieszyły się sporym zainteresowaniem. Jeśli chodzi o supporty to powiem szczerze – zrobiłem dużo, żeby się spóźnić. Po wcześniejszym zapoznaniu się z próbkami NAO i Obscured Sphinx zorientowałem się, że to nie moje klimaty. Ostatecznie dotarłem do Firleja na końcówkę setu Sphinxa. Załapałem się na jeden ich kawałek. To ciężkie, mroczne, bardzo zgiełkliwe granie gitarowe, które być może przypadnie do gustu sympatykom Sweet Noise, Tool, Meshuggah. Mają ciekawie kombinującą wokalistkę, która wiła się w intrygującym tańcu obwiązana bodaj sznurami, czy jakąś liną marynarską (nie dane było mi dojrzeć dokładnie). NAO zaprezentowali 30 minutowy secik muzyki dalece bardziej przystępnej, choć odrobinę monotonnej. Atutem jest wokalistka o naprawdę ładnym, delikatnym głosie, która, co ciekawe i rzadko ostatnio spotykane, śpiewa po polsku. Pochwaliła się, że są w trakcie nagrań debiutanckiej płyty. W gruncie rzeczy nie zdziwiłbym się, gdyby w przyszłym roku zrobiło się o NAO trochę głośniej, bo tu jakiś potencjalik komercyjny jest niewątpliwie.

Gwiazda wieczoru pojawiła się na scenie o 21.30. Dosyć anonimowych, jak na razie, muzyków powitały brawa, okrzyki i ogólne rozradowanie bardzo licznej publiczności. Bez zbędnych słów rozpoczęli prezentacje debiutanckiego materiału znanego z płyty „Aura”, tylko z rzadka i bardzo ostrożnie poprzeplatanego premierowymi dźwiękami nagranej już, ale niewydanej jeszcze, drugiej płyty. Co tu dużo mówić – była jazda, bo chłopaki z Tides From Nebula nie brali jeńców. Moc, energia, melodyka, mnóstwo fantastycznych kulminacji, rozsądnie porozkładanych uderzeń, fal, od drobniutkich riffów, do potężnych monumentalnych fraz – prawdziwy sceniczny tajfun emocji i nastrojów. Trudną drogę do sukcesu i spełnienia obrali sobie młodzi warszawianie. Bez nośnych refrenów dla radia, bez keyboardów, które byle „plamą” wypełniają ciszę, nawet bez wokalisty, tylko bas, perkusja i dwie gitary – muzyka, w której nie ma miejsca na uniki i podpórki. Tutaj żadna ściema nie przejdzie, uważny słuchacz wyłapie każdą mieliznę, każdą nudę, każdą zadyszkę, ale Tides From Nebula doskonale o tym wiedzą, dlatego ich muzyka jest tak intensywna, tak skrupulatnie napakowana emocjami i pomysłami. Słuchacz docenia takie starania. Pod sceną rozkręcił się młyn, po bokach widowni ludzie bujali się transowo, a w dalszych rzędach miejsca zajęli fani spokojniejsi, ci od słuchania z zamkniętymi oczami i wnikliwej obserwacji. W sumie jakieś 250 osób i to rzadko przypadkowych, raczej żywo zainteresowanych zespołem i jego twórczością. Niektórzy już po kilku początkowych dźwiękach kolejnych utworów znacząco wzdychali, bili brawo, lub informowali „sąsiadów”, że „to będzie świetny kawałek”. Jednym słowem obcykani w repertuarze.

Świetnie bawiła się publika, świetnie bawił się zespół. To banał, ale trzeba odnotować, że ze sceny emanowała energia, grupa żyła wykonaniami, gitarzyści spontanicznie miotali się z gitarami, co jakiś czas zastygając w przygarbionej pozycji, by starannie podać jakiś motyw. Nie śpiewają i niewiele mówią. W rolę „konferansjera” wcielał się jeden z gitarzystów. Kilkukrotnie zabierał głos, by szczerze podziękować wrocławskim fanom. „To tu wypłynęliśmy na Assymetry Festival” – powiedział w pewnym momencie przypominając, że to właśnie wrocławski klub Firlej był świadkiem pierwszych sukcesów Tides From Nebula. „Nawet nie wiecie, jakie to uczucie jechać 300 kilometrów na koncert i zobaczyć tak liczną publiczność. To rekord na tej trasie, za co wam bardzo serdecznie dziękujemy!” - chwalił i mile łechtał wrocławską publiczność. Ta reagowała radośnie i spontanicznie. Tylko raz ludzie zaczęli złowieszczo buczeć. Był to wyraz niezadowolenia po zapowiedzi „ostatniego” utworu. Siłą rzeczy „ostatni” stał się „przed-przed-ostatnim”, a wrocławscy fani mieli niepowtarzalną okazję usłyszeć najdłuższy utwór z niewydanej jeszcze drugiej płyty. To on zwieńczył wieczór i na pewno wyostrzył apetyty co poniektórym na drugi album.

Z kameralnego koncerciku nieznanej kapelki, wieczór przerodził się w spore wydarzenie muzyczne. Do tej pory taką sytuację przeżyłem tylko raz – wiosną 2004 roku przy okazji koncertów Riverside. Jakie były konsekwencje tamtych wydarzeń i dalsza część historii każdy, kto się polskim rockiem choć trochę interesuje, doskonale wie. Czy warszawscy postrockowcy zrobią podobną karierę jak Riverside? „Papiery” na pewno mają. A na razie śpieszę donieść, że ten tajfun, który przeszedł w środowy wieczór przez klub Firlej nazywa się Tides From Nebula.

MLWZ album na 15-lecie Tangerine Dream: dodatkowy koncert w Poznaniu Airbag w Polsce na trzech koncertach w październiku Gong na czterech koncertach w Polsce Dwudniowy Ino-Rock Festival 2024 odbędzie się 23 i 24 sierpnia Pendragon: 'Każdy jest VIP-em" w Polsce!