Jak będzie trzeba to i o architekturze zatańczymy!

Maurycy Nowakowski

ImageNic mnie ostatnio tak nie irytuje jak bon moty, przysłowia i powiedzonka, same w sobie często niezbyt mądre, do tego nierzadko używane przez ludzi w niewłaściwym kontekście. Niemalże na każdym rogu ulicy, z zaciszy kawiarenek, spomiędzy stadionowego rwetesu, do uszu docierają strzępy rozmów, z których można się dowiedzieć, „że do trzech razy sztuka”, „nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki”, a „prawda leży po środku”. To takie moje „ulubione” trio. Ten ostatni „kwiatek” jest szczególnie bliski mojemu sercu, gdyż dowodzi, że nawet starożytnym filozofom zdarzały się „klopsy”. Zachodzę w głowę dlaczego w odpowiednim momencie Arystotelesowi nie powiedziano, że „po środku” to może sobie leżeć, ale co najwyżej demokratyczny kompromis, a prawda już ma to do siebie, że leży tam gdzie leży i wcale nie zamierza nikomu ułatwiać zadania podkładając się w pół drogi. A o co chodzi z tą „sztuką” po trzecim razie? Tego też nie wiem. Trzeba by chyba zapytać jakiegoś hazardzistę, oni podobno chorobliwie wierzą w takie „zaklęcia”, więc może rozumieją też ich sens? Z tym, że otrzymanie logicznej odpowiedzi od człowieka, który nie jest w stanie zrozumieć, że to on jest dla kasyna, a nie kasyno dla niego, graniczyłoby chyba z cudem. Szkoda czasu. Wątpię, żeby taki jegomość był w stanie cokolwiek komukolwiek wytłumaczyć. Nawet w trzech podejściach nie dokonałby tej sztuki (a tam dalej jest jeszcze podobno jakaś nauka po czwartym razie, ale kto kogo miałby czego uczyć, tego autor powiedzonka już nie raczył sprecyzować… ale nie szkodzi, ważne że się rymuje).

Nie zamierzam jednak nabijać się z hipotetycznego hazardzisty, bo ostatnio sam miałem problem z wytłumaczeniem drugiej osobie rzeczy, jak mi się naiwnie wydawało, oczywistej. Tak się przypadkowo składa, że historia dotyczy mojego trzeciego ulubionego powiedzonka. Tego o rzece. U progu wiosny, jakoś w połowie marca, doszło do zaskakującej roszady na stanowisku trenera piłkarskiej drużyny Wisły Kraków. Drużynę objął ponownie Henryk Kasperczak, dla którego był to powrót pod Wawel po sześciu latach. Z ciekawością przyglądałem się reakcjom kibiców i dziennikarzy na tę sytuację, śledząc relacje prasowe i dyskusje na forach internetowych. Nie powiem, żebym cieszył się z powrotu Kasperczaka do Wisły, bo przesłanek, że jest to dobre rozwiązanie, nie było zbyt wiele. Spora grupa obserwatorów podzielała moją opinię, jednak mocno zdziwił mnie sposób argumentacji. Prawie spadłem z krzesła, kiedy jeden z komentatorów stwierdził, że zatrudnienie słynnego „Henriego” jest złą decyzją, gdyż… (i tu uwaga!) nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki (sic!). Początkowo sądziłem, że to może jakieś przejęzyczenie, jakiś chochlik, pomyłka, kiepski żart, albo że źle dosłyszałem. Jednak później ten filozoficzny „argument rzeczny” stał się dyżurnym argumentem dla części uczestników dyskusji w światku piłkarskim. Z przerażeniem zdałem sobie sprawę, że wielu ludzi zwyczajnie nie rozumie tej genialnej w swojej prostocie sentencji autorstwa Heraklita z Efezu. Niebawem miałem okazję przekonać się o tym na własnej skórze, nieopacznie wdając się w dyskusję o Wiśle (tej piłkarskiej) i rzece (tej heraklitowej). Mój rozmówca niestety nie był w stanie pojąć, że Heraklit pisząc swoją wielowiekową mądrość nie twierdził, że do tej samej rzeki „nie powinno” się wchodzić, ale że „się nie da”, bo jest to po prostu fizycznie niemożliwe! Rzeka, dzięki nieustannie płynącej wodzie, co ułamek sekundy przestaje być „tą samą rzeką”, tak samo piłkarska Wisła z ciągle zmieniającymi się piłkarzami, ich formą, a także zarządem klubu i wieloma innymi ruchomymi składnikami, nie jest już tą samą rzeką… tfuuu!… drużyną, co sześć lat temu.

No, ale miało być o muzyce… Tak się szczęśliwie składa, że światek muzyczny też ma swoją dyżurną mądrość, a jest to mądrość tak nośna, wszędobylska, efektowna, czy wręcz efekciarska, że do dziś trwają spory, kto takie cudo w ogóle wymyślił. Piję oczywiście do słynnego – „mówić o muzyce to jak tańczyć o architekturze”. Jedni twierdzą, że słowa te wypłynęły po raz pierwszy z ust Edgara Froese, inni upierają się, że to raczej „dziecko” umysłu Franka Zappy. Nie brak głosów, że coś tak mądrego mógł wymyślić tylko Robert Fripp. Mnie najbardziej podoba się wersja, że jest to powiedzonko Michaela Jacksona i że zawarty w nim sarkazm jest tylko pozorny, gdyż Michael był tak znakomitym tancerzem, że najzwyczajniej w świecie potrafił pięknie tańczyć nawet o architekturze i dlatego mu się tak powiedziało. Dziś już chyba nie dojdziemy, która wersja jest prawdziwa.

Autora więc nie ma, a z jego bon motem człowiek zmagać się musi. Mamy więc problem i to poważny, bo wielu ludzi może bon mot wziąć za dobrą monetę i nie daj Boże uwierzyć, że o muzyce mówić nie wypada. Tymczasem o muzyce mówić i pisać nie tylko wypada, ale nawet trzeba! Dziś jest to potrzebne bardziej niż kiedykolwiek przedtem. Wszystko przez ogólny dostęp do nowoczesnej technologii. Żyjemy przecież w czasach, kiedy muzykę w profesjonalnej jakości można nagrać we własnym pokoju, przy biurku z komputerem w jeden wieczór, by następnego ranka podzielić się nią ze światem za pomocą Internetu. Na pierwszy rzut oka to wspaniałe. Jeszcze dziesięć lat temu, piosenek wszystkim było za mało, a dostęp do nich był dużo trudniejszy. Teraz rokrocznie powstają lekko licząc miliony dźwiękowych utworów na całym świecie, których można posłuchać nawet nie kupując płyt. Ale to wszystko tylko pozornie jest piękne, bo wśród tej nowej (Zygmunt Baumann powiedziałby chyba ponowoczesnej?) muzyki jest mnóstwo absolutnie beznadziejnej szmiry. Ponadto panuje potworny bałagan stylistyczny. I tu, w tym momencie wchodzi na scenę krytyk muzyczny, recenzent, którego odpowiedzialność za uszy i portfele Czytelników / Słuchaczy jest większa niż kiedykolwiek przedtem.

I niech mi nikt nawet nie pomyśli, że mówienie, czy pisanie o muzyce jest jakimś bezsensownym tańcem o architekturze, bo dziś dobre, rzetelne, obiektywne rozprawianie o muzyce jest potrzebne jak powietrze! A wszystko po to, żeby możliwości jakie daje nowoczesna technologia nie poszły na marne, żeby piękne piosenki nie utonęły wśród majspejsowego badziewia, żeby prawdziwie utalentowani muzycy nie musieli całe swoje życie ścigać się w rankingach kliknięć z internetowymi trollami. Żebyśmy wszyscy nie pozabijali się własnymi pięściami z rozpaczy pod naciskiem dźwiękowego jazgotu, który jest skutkiem ubocznym naszego sieciowego Eldorado. Powyższy tekst to sytuacyjny, okolicznościowy felieton pod szyldem „Z motyką na dźwięki” pisany z myślą o debiutanckim numerze pisma „Lizard”, więc celowo uderzam w te nieco patetyczne tony. Czasami tak trzeba, żeby poruszyć wyobraźnię. A chciałbym, żebyś drogi Czytelniku wyobraził sobie, że na łamach pisma „Lizard” będziemy pisać o muzyce dobrze, rzetelnie i obiektywnie, chwalić płyty udane, krytykować słabe i nudne, oddawać głos muzykom mądrym i twórczym, opisywać historię ciekawie. A jak będzie trzeba to i o architekturze zatańczymy, nawet gdybyśmy w tym celu mieli po trzykroć wejść do tej samej rzeki.

MLWZ album na 15-lecie Tangerine Dream: dodatkowy koncert w Poznaniu Airbag w Polsce na trzech koncertach w październiku Gong na czterech koncertach w Polsce Dwudniowy Ino-Rock Festival 2024 odbędzie się 23 i 24 sierpnia Pendragon: 'Każdy jest VIP-em" w Polsce!