Oczekującym przed wejściem do Spodka licznie zebranym jeszcze przed godziną 18:00 fanom nie przeszkadzał nawet padający deszcz i z każdą minutą robiło się coraz tłoczniej przed barierkami. Wcześniejsze koncerty tego kanadyjsko amerykańskiego kwintetu zawsze gromadziły tłumy miłośników progresywnego metalu w naszym kraju ubranych w czarne koszulki z logo Dream Theater. Tym razem jako support wystąpił zespół Amplifire z Manchesteru, promując swój nowy dwupłytowy album „The Octopus ‘’. W zespole tym na stałe grają wokalista i gitarzysta Sel Balamir, basista Neil Mahony i perkusista Matt Brobin. Podczas swojego krótkiego, ledwie ponad 20-minutowego występu zagrali nastrojowo i melodyjnie, a zarazem bardzo energicznie. Wcześniej znałem ten zespół tylko z ostatniej płyty studyjnej, a w wydaniu koncertowym zaprezentowali się nawet przekonywująco, co dało się zauważyć po ciepłej reakcji zgromadzonej pod sceną publiczności. Rodzaj muzyki jaką wykonuje zespół Amplifire jest trudna do jednoznacznego określenia. Znajdziemy w niej dużo gitarowych brzmień zagranych z rozmachem, co może świadczyć o ambitnym podejściu do wykonywanych kompozycji. Momentami moje skojarzenia były skierowane do brzmienia grup Archive czy Karnivool. Jednego jestem pewien: muszę nadrobić zaległości i wsłuchać się w dotychczasową twórczość chłopaków z Manchesteru. Swoim nienagannym eleganckim ubraniem (czarne koszule, do tego czarny krawat z białym logo okładki promowanej płyty) skojarzyli mi się z zespołem The Beatles. Podobnie się ubierali i mieli taki sam skład instrumentalny: trzech gitarzystów i perkusistę.
Po półgodzinnej przerwie technicznej nadszedł czas na występ gwiazdy tego wieczoru, która miała porwać swoimi progresywno-melodyjnymi kompozycjami i zawładnąć halą katowickiego Spodka. Swoje koncerty w Europie rozpoczęli z początkiem lipca. W internecie można było zobaczyć ich występ w Moskwie w Hali Crocus City Hall i zapoznać się z utworami, jakie wykonują podczas tej trasy. Od samego wejścia na scenę muzycy zostali gorąco powitani przez całą publiczność. Na początek zagrali „Under A Glass Moon ‘’ , „These Walls ‘’ i „Forsaken”, przy którym fani tłumnie śpiewali wraz z Jamesem LaBrie: „Forsaken I have come for you tonight, awaken look in my eyes and take my hand, give yourself up to me…”. Niesamowite uczucie ogarniało mnie będąc tuż przed sceną i wraz z wszystkimi śpiewając tą kompozycję. Na kolejne utwory tego koncertu wszyscy reagowali bardzo spontanicznie i wspomagali wokalnie frotmana. I tak już zostało do samego finału koncertu. Pozostali członkowie zespołu perfekcyjnie grali na swoich instrumentach. John Petrucci atakował świetnymi riffami i solówkami, mistrz nastrojowych klawiszowych dźwięków Jordan Rudess czarował jak zawsze zza swojej obrotowej konsoli, a także świetnie prezentował się sekcja rytmiczna - John Myung (bass) oraz nowy człowiek w tej drużynie Mike Mangini na perkusji. Podczas całego koncertu można było oglądać na dużym ekranie grę każdego z muzyków, podziwiać ich instrumentalny kunszt, przeplatane to było wyświetlaniem różnych projektów filmowych, animacji i obrazów dogranych do utworów. Dostarczało to mnóstwo dodatkowe wzruszających emocji podczas tego show. Swoje umiejętności zaprezentował w perkusyjnym solo Mike Mangini. Pokazał swoją szybkość, dynamikę, perfekcję w trakcie gry na pokaźnym zestawie perkusyjnym. Wywołało to duży aplauz i podziw dla jego talentu. Trudno było nadążyć wzrokiem za jego uderzającymi pałeczkami po tych wszystkich talerzach, rurkach i bębnach w trakcie tego solo. Po tak dużej dawce muzyki na bębnach można było trochę odetchnąć podczas utworu „Peruvian Skies’’. Zaraz po nim zespół zagrał „The Great Debate’’, a także ”On The Backs Of Angels” - utwór z nowej, mającej się ukazać w wrześniu płyty. Ciąg dalszy koncertu to powrót do klasyki ich twórczości: „Cought In A Web” z płyty „Awake ‘’ z 1994r., „Through My Words ‘’ i „Fatal Tragedy ‘’ z płyty „Metropolis Part 2” z 1999r. Na sam koniec zagrali jeszcze podczas tego fantastycznego wieczoru „The Count Of Tuscany ‘’ z kilkuminutową fenomenalną solówką Petrucciego. To był jeden z najbardziej magicznych momentów tego koncertu. Wszystkich ogarnęła radość słuchania takich majestatycznych dźwięków. Po krótkiej przerwie na bis poleciał „Learning To Live” i tak w efekcie przeminęły ponad dwie godziny spotkania miłośników wspaniałej muzyki z ich ulubionymi muzykami.
W mojej ocenie był to bardzo dobry koncert, długo wyczekiwany, świetnie zrealizowany z dopracowaną oprawą wizualną. Przekrojowy repertuar, który Dream Theater zaprezentował w Katowicach potwierdził, że zespół jest ciągle na najwyższym poziomie koncertowym i tak pozostanie do następnych granych koncertów, na które nie trzeba będzie czekać kolejnych dwóch lat. Jak się to mówi kuj żelazo póki gorące, a że grono fanów z każdym ich występem jest coraz większe, więc nie ma na co czekać, tylko zapraszać ich do naszego kraju. Mają podobno wrócić w lutym do Poznania.
Te niesamowite przeżycia i muzyczne wrażenia, których byliśmy świadkami podczas czwartkowego występu na długo zapiszą się w naszej pamięci dzięki takim ludziom, jak panowie LaBrie, Petrucci, Rudess, Myung i Mangini. Pisząc ten tekst nadal wracam i odtwarzam w pamięci urocze obrazy i dźwięki z tego muzycznego spektaklu, w jakim miałem możliwość uczestniczyć. Tym, co z różnych powodów nie mogli być na tym koncercie życzę, by nie musieli długo czekać na spotkanie z Teatrem Marzeń.