Progresywny Jablonex, czyli rzecz o cover bandach

Agnieszka Lenczewska

ImageKolejna wizyta The Australian Pink Floyd sprowokowała mnie do napisania tekstu na temat zgrabnych imitatorów. Jest w światku progresywnym grupa zespołów, które żyją tylko i wyłącznie z wykonywania cudzych utworów. Umiejętność "wejścia w cudze buty", "odegrania roli wielkiego zespołu" została przez takie chociażby The Australian Pink Floyd, The Watch czy The Musical Box opanowana do perfekcji. Ba, australijscy Floydzi otrzymali oficjalne błogosławieństwo od samego Davida Gilmoura, a i współpracownicy „oryginalnych Floydów” biorą udział w spektakularnych trasach.

Dla mnie istnienie takich cover/tribute bandów jest swoistym nieporozumieniem i zwykłym nabijaniem kasy, żerowaniem na emocjach, tęsknocie za tym, co kiedyś, dla nas było tak odległe. Tak myślę i nie wstydzę się opinii! Rozumiem, że szanse zobaczenia na scenie Watersa, Gilmoura, Masona są obecnie równe zeru, ale czy "aromat identyczny z naturalnym" godnie zastępuje oryginalny smak? Czy wyrób czekoladopodobny, to to samo co prawdziwa czekolada z 90% zawartością kakao? Niestety nie. Czy nawet najlepsza kopia Mona Lisy jest TAKIM SAMYM obrazem, co oryginalne dzieło Leonarda? Czy Australian Pink Floyd ma taką samą wartość, jak oryginalny skład? Nie wiem, dla mnie to trochę dziwna sytuacja. Tym bardziej, że ludzie walą drzwiami i oknami by obejrzeć spektakularny szoł "Floydów" z krainy kangurów. Zgrabni rzemieślnicy oraz imitatorzy wyczuli "pismo nosem" i spragnionej floydowskich dźwięków publice oferują PRAWIE TAKI SAM SHOW JAK ORYGINAŁ. Steve Mac - gitarzysta i wokalista TAPFS - tak zapowiada koncerty: To jest wydarzenie dla całej rodziny i cudownie jest widzieć coraz to młodsze pokolenia na naszych koncertach. Pokazuje to tylko wielką siłę i ponadczasowość zespołu Pink Floyd. Klawiszowiec Jason Sawford dodaje: Byliśmy już w Polsce kilka razy. Zawsze spotykamy się z fantastycznym przyjęciem i granie w tym kraju sprawia nam bardzo wiele radości. Nie wątpię.

Podobnie rzecz ma się z The Musical Box, cover bandem Genesis z czasów Petera Gabriela. Kanadyjczycy zagrali na emocjach fanów i ich tęsknotą do dawnych czasów (typu: ech, szkoda, ze nie jestem starszy, zobaczyłbym Genesis z Gabrielem). Również w tym przypadku oryginalny skład dał oficjalne błogosławieństwo (żartobliwy komentarz Phila Collinsa - grają lepiej od nas). Znam takich, którzy zafascynowani występami TMB niejedną łzę uronią i powspominają. Cóż, "za komuny" nieliczni mieli dostęp do płyt, a jeszcze mniejszy odsetek populacji mógł tak zwyczajnie pojechać na koncert. Wiem, ominęło nas to wszystko i nadrabiamy, nadrabiamy, nadrabiamy.

To trochę jak z odtwarzaniem roli. Ktoś jest Peterem Gabrielem, kto inny Davidem Gilmourem, a jeszcze inny Rogerem Watersem albo Tonym Banksem. Czy jest w tej kreacji scenicznej jakiś element naturalności? Nie wiem... Jak idę na koncert to wymagam od muzyków: zaangażowania, potu i łez. Owszem - zaangażowanie cover bandów jak dwa wymienione powyżej jest widoczne (w końcu trzeba bardzo mocno się przygotować do odegrania "roli" takiego chociażby "Gilmoura"), ale to tylko GRA! ZNAKOMITA AKTORSKA GRA! I trochę hochsztaplerskich (oraz muzycznych) umiejętności. Przejrzałam kilka reklam i zapowiedzi koncertów. Organizatorzy koncertu The Musical Box w Polsce reklamowali go w następujący sposób:

Każdy gest, każdy dźwięk sprawia, iż mamy wrażenie, że na scenie, przed naszymi oczami śpiewa młody Peter Gabriel. Nie musimy zamykać oczu aby przenieść się 30 lat wstecz na jeden z tych niesamowitych koncertów, nie musimy używać naszej wyobraźni, to wszystko dzieje się przed naszymi oczami. To wszystko dzieje się TU i TERAZ! Muzycy/aktorzy The Musical Box prezentują niezwykle drobiazgowo zrekonstruowane koncerty Genesis lat 70., które nigdy nie zostały profesjonalnie zarejestrowane. Może też dlatego, ludzie chcą ten jeden jedyny raz przenieść się w czasie, zatrzymać chociaż na chwilę te uczucia, emocje, wrażenia. 

Dlatego, pomimo pokusy ujrzenia gabrielowskiego świata wyobraźni powiedziałam stanowcze nie. Wiem, niektórzy piali z zachwytu, ale dla mnie to TYLKO zgrabni imitatorzy. Dlatego z niesmakiem wyszłam z ubiegłorocznego koncertu The Australian Pink Floyd (ok - lasery były, bombastycznie było, ale...).

Pisałam kiedyś o tym, jak Dream Theater podchodzi do tematu coverów. To, że przy okazji swoich tras koncertowych zagrają w całości np.: "Master of Puppets” Metalliki jest faktem powszechnie znanym. Jedno małe ale.... granie coverów nie jest dla Amerykanów sposobem na życie. Podobnie, jak dla muzyków RPWL.

The Musical Box i The Australian Pink Floyd niewiele się różnią od cover bandu pana Józka grającego do kotleta w knajpie Zielony Paw w Pcimiu Dolnym. Zarówno pan Józek, jak Australijczycy i Kanadyjczycy tylko odtwarzają to, co kiedyś dawno ktoś już stworzył. Z tym, że pan Józek nie ma takiego budżetu na oprawę i nigdy nie wyjdzie poza Zielonego Pawia, a i ludziska nie zapłacą za jego koncert minimum "stówki". Swoją drogą, za takie pieniądze mogę pójść na koncert ORYGINALNEJ Metalliki, a nie obejrzeć tribute/cover band o nazwie dajmy na to Whiplash czy The Four Horsemen ;-).

Przecież sztuczna biżuteria z Jablonexu to nie to samo, co klejnoty koronne (nawet jeśli w fenomenalny sposób te klejnoty naśladuje).

Wiem, jak zwykle jestem cyniczna... Zapraszam do dyskusji.

W felietonie wykorzystano materiały organizatora koncertów TAPF i TMB.
MLWZ album na 15-lecie Tangerine Dream: dodatkowy koncert w Poznaniu Airbag w Polsce na trzech koncertach w październiku Gong na czterech koncertach w Polsce Dwudniowy Ino-Rock Festival 2024 odbędzie się 23 i 24 sierpnia Pendragon: 'Każdy jest VIP-em" w Polsce!