The Watch - Warszawa, Progresja, 25.05.2012

Marek J. Śmietański

ImageNieoczekiwani spadkobiercy koloru magii

Jechałem na ten koncert z mieszanymi uczuciami. Po pierwsze, wszystkie siły natury i nie tylko sprzysięgły się przeciwko mnie: korki, roboty drogowe, bezmyślność kierowców, „czerwona fala” na skrzyżowaniach itp. Po drugie, w ostatnim czasie dotarły do mnie różne głosy, które nie nastawiały pozytywnie do występu włoskiego The Watch, którego nie miałem jeszcze okazji posłuchać na żywo. Efekt jest taki, że powoli zaczynam się specjalizować w pisaniu nie-relacji o koncertach. Poniższy tekst nie jest również sprawozdaniem ani recenzją.

W styczniu jedna z felietonistek MLWZ w stosunku do zespołów „które żyją tylko i wyłącznie z wykonywania cudzych utworów” użyła określeń takich jak „progresywny Jablonex” czy „zgrabni imitatorzy”. Rzeczywiście w stwierdzeniu, że „istnienie takich cover/tribute bandów jest swoistym nieporozumieniem i zwykłym nabijaniem kasy, żerowaniem na emocjach, tęsknocie za tym, co kiedyś, dla nas było tak odległe”, jest sporo prawdy. Wierzę jednak, że pojawienie się we wspomnianym felietonie*) nazwy The Watch jest przypadkowe, tym bardziej, że Włosi nie starają się ani rekonstruować koncertów Genesis, ani też odgrywać nie swoich ról tak jak kanadyjski The Musical Box, Australian Pink Floyd czy Yessongs Italy. Doszukiwałbym się tu raczej podobieństwa do niemieckiego RPWL, który swoją karierę muzyczną zaczynał jako Pink Floyd cover band. Pozwolę sobie zatem przy okazji tego tekstu zaprotestować przeciwko wrzucaniu ich wszystkich do jednego worka. W historii muzyki rockowej można znaleźć różne zespoły, którym zdarzało się być zwanym przeze mnie tribute live czyli odgrywać na koncercie w części lub całości obce płyty, a nawet potem je wydawać w formie oficjalnych płyt koncertowych bądź bootlegów. Nie jest to jednak nagminne w rocku progresywnym, bo powszechnie znane są chyba tylko Dream Theater i ich wersja „Dark Side Of The Moon” oraz Mostly Autumn i płyta „Pink Floyd Revisited”. Poza tym na rynku pojawiają się raczej płyty tribute zawierające utwory nagrane przez różne zespoły albo przez różne składy specjalnie zebranych do tego celu muzyków, a to przecież nie całkiem to samo, nawet jeśli cały album nagrywa niemal ta sama ekipa.

Z drugiej strony, kilka dni temu znajomy zdeklarowany fan muzyki progresywnej napisał (na pewnym portalu, którego nazwy nie wymienię), że podświadomie szuka jednej rzeczy w całej masie przesłuchiwanych płyt. Owszem interesujące bywają zarówno zmiany rytmu, jak i karkołomne solówki czy klawisze w tle, ale bez fajnej, emocjonalnej melodii czegoś mu brakuje. Choć klasyczna twórczość Genesis stanowi typowy art-rock, w którym skomplikowane rytmy, zróżnicowanie tempa i wielowątkowe schematy harmoniczne pełnią bardzo ważną rolę, to jednak zarówno w kompozycjach Genesis, jak i we współczesnych utworach The Watch znajdziemy mnóstwo melodii. Wśród czysto progresywnych płyt trudno wskazać taką, na której brak wpadających w ucho i chwytających za serce melodii, nawet jeśli w kilku utworach doliczymy się kilkunastu zmian tempa i kilkudziesięciu wątków melodycznych, wokal często mija się z muzyką, a instrumenty wielokrotnie grają pozornie coś innego.

Jak zatem traktować The Watch i ich koncerty? Z pewnością nie powinno się określać włoskiego bandu ani mianem klasycznego zespołu progresywnego, ani nazywać ich typowym zespołem coverowym. Doskonale słychać, że Włosi są zakochani w rocku progresywnym, czy raczej art-rocku lat 70., a dokładniej w Genesis z czasów, gdy członkami brytyjskiego zespołu byli jeszcze Peter Gabriel i Steve Hackett. Nie wpłynęło to jednak na dobór repertuaru, gdyż z powodzeniem zagrali również utwory zaśpiewane przez Phila Collinsa („Eleventh Earl Of Mar” czy „One For The Vine”). Aczkolwiek zabrzmiały one tak, jak gdyby w drugiej połowie lat 70. wokalistą Genesis był wciąż Gabriel. Jednakże The Watch nie ograniczają się jedynie do nadzwyczaj precyzyjnego odtwarzania wiekopomnych dzieł swoich idoli, ale nagrywają z powodzeniem własne płyty, które wiernie nawiązują do twórczości Genesis. Do tego stopnia wiernie, że gdyby na koncert odbywający się w ramach trasy Yellow Show (nazwanej tak od kolorystyki okładki albumu, którego większa część pojawia się podczas występu) trafił ktoś nie znający płyt „Nursery Cryme” (1972), „A Trick Of The Tail” (1976) i „Wind And Wuthering” (1977), to prawdopodobnie nie odróżniłby kompozycji sprzed 35-40 lat od tych, które swoją studyjną premierę miały w XXI wieku na autorskich albumach The Watch. Co prawda bardziej zagorzały fan Genesis z pewnością zauważy, że Włosi nie są typowym zespołem art-rockowym i bliżej im do neo-progresywnych czy też symfoniczno progresywnych wykonawców skandynawskich, ale ich twórczość własna stylistycznie wykazuje oscylacyjną zbieżność do fundamentalnych dzieł brytyjskiej legendy.

Muszę przyznać, że Włosi są należycie przygotowani do koncertów w Polsce. To że zespół cieszy się z powrotu do naszego kraju, że przyjemnie im jest pierwszy raz pojawić się nad Wisłą wiosną [w Polsce byli dotychczas czterokrotnie, dając w sumie 12 koncertów, ale za każdym razem zimą – przyp. autora] i tym podobne frazesy są normalne dla wykonawców różnych gatunków muzycznych. Oczywiście czasami takie stwierdzenia są naprawdę szczere (vide Black Noodle Project) i słowo frazes może być wtedy przesadą. Nie spotkałem się jednak jeszcze z zapowiedziami wybranych utworów, włącznie z krótkimi jednozdaniowymi wprowadzeniami w treść, wygłaszanymi po polsku. Słychać, że wokalista nie zna naszego ‘połamanego’ języka, ale mając tekst napisany na kartce bardzo się starał, aby wszystko poszło mu jak najlepiej, pomimo malującego się na jego twarzy i słyszalnego w głosie skonfundowania, a może tylko zakłopotania. Nie ukrywam, że to pomieszanie języka angielskiego z polskim wielce mi się spodobało. Szkoda, że zabrakło włoskiego, który dodatkowo ubarwiłby jeszcze ten ujmujący koncert.  Nie zabrakło również drobnej dawki humoru, który objawił się w pozorowanej zapowiedzi wykonania piosenki „Invisible Touch” (co zresztą spotkało się z oczekiwanym sprzeciwem większości), połączonej z anegdotą o tym, jak w różnych krajach widzowie przyjmują podobną sytuację.

A wracając do historii zespołu, to jego korzenie odnajdziemy w grupie The Night Watch, której jedynym związkiem z obecnym The Watch jest założyciel obu bandów – nie tylko wokalista, ale i flecista oraz kompozytor – Simone Rosetti. Interesujący jest fakt, iż grupa, która wzoruje się nie tylko na Genesis, ale w pewnym stopniu również na Marillion czy Spock’s Beard, posiada nazwę pochodzącą pośrednio od tytułu utworu zespołu King Crimson [z płyty Starless And Bible Black z 1974 roku – przyp. autora]. Po tym pierwotnym wcieleniu istniejącym kilka lat pozostał właściwie tylko jeden album studyjny („Twilight”, 1997). Grupie pod nazwą The Watch udało się wydać już 5 płyt studyjnych („Ghost”, „Vacuum”, „Primitive, Planet Earth?” i „Timeless”), przy czym w ubiegłym roku zrobili wyjątek od reguły, nie pozwalając jak dotychczas czekać swoim fanom aż 3 lata na nowy album (2001, 2004, 2007, 2010 i 2011, odpowiednio). Choć ta ostatnia płyta jest raczej eksperymentalnym wydawnictwem niż regularnym albumem, gdyż znalazły się na nim trzy utwory z początku działalności Genesis, do których, jak przyznają sami muzycy, dodali swoje własne kompozycje tak dobrane, aby uzyskać spójną całość. Jednym z nich był zagrany na koncercie „Let Us Now Make Love”, odłożony przez Genesis podczas nagrywania płyty „Trespass” jako materiał na potencjalny singiel, który jednak nigdy w takiej postaci się nie ukazał. Na pewno nie można odmówić talentu wszystkim instrumentalistom: gitarzysta i klawiszowiec radzą sobie świetnie z trudnymi kompozycjami, sekcja rytmiczna brzmi doskonale, niestety czasami wykorzystywany flet nie brzmi zbyt rewelacyjnie [może to być jednak subiektywne odczucie autora rozpieszczonego  przez Jethro Tull, a właściwie Iana Andersona – przyp. autora]. Sam Rosetti jako szef zespołu osobiście twierdzi, że obecny, sformowany pod koniec 2008 roku, skład,  który nagrał dwie ostatnie płyty, jest najlepszy ze wszystkich, z którymi dotychczas miał okazję współpracować. Mowa o gitarzyście Giorgio Gabrielu (nomen omen), basiście Guglielmo Mariottim, klawiszowcu Valerio de Vittorio oraz perkusiście Marco Fabbrim. Barwa głosu wokalisty jest bardzo podobna do Gabriela i nie dało się odczuć jakichkolwiek kłopotów z odtworzeniem wokalnych oryginalnych popisów, no może z wyjątkiem momentami lekko niedopracowanej, że by nie powiedzieć wybrakowanej angielszczyzny (choć to raczej typowe dla wykonawców z południa Europy). Nie można jednak odmówić Rosettiemu pełnym skupieniu się na pracy językiem i pietyzmu widocznego na twarzy oraz wzruszających porywów muzycznego uniesienia, gdy starał się w pełni oddać nastrój i emocje zarówno klasycznych utworów Genesis, jak i swoich autorskich kompozycji The Watch. I nie lękał się, „że wichru jego porywy zniszczą prawdę sprawiedliwą oraz szlachetne kwiecie” [fragment wiersza I fear’d the fury of my wind Williama Blake’a, tłum. własne].

Nie znoszę tego sformułowania, nie do końca wiem, co ono oznacza, niełatwo mi się do tego przyznać, ale gdy zabrzmiały pierwsze takty „Looking For Someone” poczułem się dziwnie, mając c… . Co prawda nie przeszło mi to słowo przez autocenzurę, ale wierzę, że zainteresowani domyślą się o co chodzi. A potem było jeszcze lepiej, choć trudno porównywać koncert z filmami Hitchcocka, według którego na początku powinno być trzęsieniem ziemi, a potem napięcie ma nieprzerwanie rosnąć. Własne utwory The Watch („The Watch”, „Goddess”, „Something Wrong”, „Fisherman” oraz „Two Paces To The Rear”), reprezentujące niemal wszystkie albumy studyjne włącznie z wspominaną wcześniej płytą poprzedniego wcielenia, zostały umiejętnie wciśnięte pomiędzy brytyjskie klasyki i nie stanowiły wcale momentów mniej porywających. W efekcie, ‘apokryficzne’ brzmienie lat 70‑tych, skromność muzyków, grających niemal cały koncert z niewzruszonym spokojem, nietypowe pożegnanie w postaci dłuższej przemowy frontmana zamiast bisów razem wzięte wywarły na mnie całkiem pozytywne wrażenie. To był kolejny koncert zespołu z południa Europy, który długo będę bardzo ciepło wspominał. Coś szczególnego musi być w muzykach z Francji i Włoch, że spotkanie z nimi na długo zapada w pamięć …

Aby wymogom redakcyjnym i tradycji stało się zadość, podaję na koniec setlistę.

Setlista: The Watch - Goddess / Looking For Someone / Fountain Of Salamacis / Seven Stones / Let Us Now Make Love / The Musical Box / The Return Of The Giant Hogweed / Something Wrong – Entangled / Dance On A Volcano / Down And Out - All In A Mouse’s Night / Eleventh Earl Of Mar / One For The Vine / Fisherman - Two Paces To The Rear / The Knife

*) Cytaty pochodzą z felietonu Agnieszki Lenczewskiej „Progresywny Jablonex, czyli rzecz o cover bandach”, który został opublikowany na stronie MLWZ w dziale FELIETONY I RELACJE w dniu 21.01.2012.
MLWZ album na 15-lecie Tangerine Dream: dodatkowy koncert w Poznaniu Airbag w Polsce na trzech koncertach w październiku Gong na czterech koncertach w Polsce Dwudniowy Ino-Rock Festival 2024 odbędzie się 23 i 24 sierpnia Pendragon: 'Każdy jest VIP-em" w Polsce!