U.kradzione K.adry – czyli U.K. w klubie Studio
Cała moja wyprawa do Krakowa była zaplanowana już wtedy, kiedy pojawiła się informacja o tym koncercie na stronie Rock Serwisu. Mocno główkowałam jak zorganizować akredytację i wyjazd w środku tygodnia, w końcu z Poznania to niezły kawałek, no i jednak moje macki fotoreporterskie aż tam nie sięgają. Tym bardziej winna jestem ogromne ukłony i podziękowania przede wszystkim dla Artura Chachlowskiego.
Właściwie dopiero tuż przed koncertem dowiedziałam się, że Eddie Jobson absolutnie nie życzy sobie fotoreporterów i o zdjęciach praktycznie mogę zapomnieć... chyba, że wykupiłabym pakiet VIP, który gwarantował spotkanie z zespołem z możliwością zrobienia pamiątkowych zdjęć z U.K. Cóż, 240 złotych za oglądanie próby i zdjęcia z zespołem..., dziękuję bardzo.
Pod klubem, w którym nigdy wcześniej nie byłam, zresztą tak jak na występie U.K., znalazłam się koło 19:35. Młodzież studencka koczująca na trawnikach i stojąca w ogromnej kolejce po złoty napój w pobliskim sklepie wprawiła mnie w radosny nastrój i jakby cofnęła mnie w czasie. Pomyślałam o tych niezliczonych koncertach w czasach studiów, na które biegało się, wcześniej odmawiając sobie wszystkiego, aby uzbierać na bilet... Fotografowanie koncertu nie istniało wtedy, zabierało się co najwyżej zapalniczkę na 'pościelowe' kawałki i kogoś do towarzystwa. Trzymając na ramieniu torbę ze sprzętem miałam jednak nadzieję, że Ukradnę Kadry stojąc wśród publiczności, nie drażniąc przy tym ochrony i mistrza Jobsona...
Niestety, rozczarowanie nastąpiło zaraz po wejściu do klubu. Po odnalezieniu nazwiska na liście bardzo zasadnicza pani zaprosiła mnie do szatni i pozostawienia tam torby z aparatem. Zażądano też ode mnie 3 złotych, których postanowiłam nie zapłacić. Na liście opłat za szatnię w tej kwocie znajdowały się bowiem „niebezpieczne ozdoby” i plecaki. Jakoś nic mi nie pasowało do tego zestawu...
Pozbawiona złudzeń weszłam na salę całkowicie wypełnioną krzesłami. Ludzi masa! Na dole i na balkonie w zasadzie nie można było dojrzeć pustych miejsc, no może na obrzeżach tam gdzie widoczność jest już bardzo dyskusyjna. Gdzieś wśród ludzi dostrzegłam znajomą postać ze świata muzyki. No tak, pomyślałam, Apostolis Anthimos przyszedł popatrzeć na mistrza Jobsona. Przy stanowisku akustyków spotkałam Piotra Kosińskiego. Było też kilka znajomych koncertowych twarzy. W zasadzie średnia wieku zgromadzonych, to jakieś 55 lat, jak się należało spodziewać. Nie uogólniając jestem też świadkiem zjawiska, że na koncerty legend przechodzi też bardzo „młoda” młodzież, która w rozmowach okazuje się być fanatycznie zapatrzona w dokonania dinozaurów, co więcej wiedza tych osób jest wręcz niewiarygodna i zawstydzająca. Słyszałam już w trakcie koncertu jak wymieniają się uwagami, co, z jakiej płyty i, że w tym i w tym miejscu utworu muzycy dokonali zmian czy rozbudowali jakąś tam solówkę...
Rendez-vous z Ulubioną Kapelą zbliżało się... Półgodzinne spóźnienie tylko wzmocniło efekt podgrzania emocji publiczności. Wejście Eddiego Jobsona wśród spontanicznych wrzasków i gromkich braw rozpoczęło magiczny wieczór wspomnień. Wirtuoz klawiszy, skrzypiec, długowłosy, siwy magik rozpoczął długą hipnotyzującą zgrzytliwymi, metalicznymi dźwiękami opowieść z progresywnej krainy zwanej United Kingdom… Zamknęłam oczy..., nie wiem kiedy pojawili się John Wetton – basista i wokalista, Alex Machacek - gitarzysta, młody narybek w tej szacownej instytucji i Gary Husband – perkusista, po prostu odpłynęłam, a że jest więcej dźwięków zorientowałam się gdy basowe wibracje rozpruły mnie na pół, wtedy otworzyłam oczy szeroko! Światła nie były jakoś szczególnie imponujące (przyzwoicie oświetleni muzycy, każdy z osobna, z góry i od tyłu), dawały efekt ciekawych konturowych rozbłysków. Od razu włączył się u mnie instynkt fotoreportera... Wyjęłam komórkę i postanowiłam „ukraść” kilka kadrów dla okraszenie tekstu. Byłam ostrożna i czujna, by nie podpaść ochronie.
Po pierwszym utworze pt. „Alaska” rozimprowizowanym do granic wytrzymałości, wszyscy zerwali się z krzeseł, aby dać wyraz swojemu uwielbieniu dla mistrzów! Swoją drogą nie widziałam takiej reakcji do tej pory. W zasadzie taki wstęp mógł być wyłącznie tak przywitany, bo jak w filmach Hitchcocka na początku nastąpiło trzęsienie ziemi, a potem było tylko bardziej i mocniej, i tak do samego końca. „In The Dead Of Night”, jako następny, wybitnie smakowity pozwolił ocenić fenomenalnie dostrojone instrumenty i genialnie brzmiący bas. Brawo dla akustyka! Cóż dalej? Proszę państwa, oto King Crimson? Tak! „Starless” - w gwieździstym rozświetleniu całkowicie inna od oryginalnej wersji wszystkim znanej ze studyjnych nagrań. Kompletnie niebezpiecznie odpłynęłam w rejony zatracenia świadomości... Każdy z muzyków odpowiadał za wirtuozerię swojego instrumentu z wyjątkiem gitarzysty, który tylko podtrzymywał linię melodyczną. Perkusja delikatnie podkreślała rytm rosnącej z każdym taktem melodii, wspinającej się wyżej i wyżej rozpędzonego już do czerwoności utworu, do tego karmazynowe szaleństwo na przezroczystych fosforyzujących skrzypcach... Totalny odlot!
Publiczność podrywała się w szale oklasków po każdym utworze, aż do końca wieczoru, za każdym razem też zasiadała wygodnie podczas ich grania. Może to słuszny wiek publiczności, możne to ogromny szacunek i wręcz teatralna atmosfera nie pozwoliła na podsceniczne dopingowanie zespołu?
„Carrying No Cross”... Czy ja naprawdę muszę coś o tym utworze pisać? O wykonaniu go na żywo po prostu nie potrafię... Dawno sięgnęliśmy zenitu i minęliśmy go...
Muzycy zniknęli ze sceny, przyszedł czas na set Jobsona. Ten fragment przypominał mi solowe popisy Steve’a Howe’a na koncertach Yes. Dobre 15 minut wirtuozerii i kunsztu w repertuarze niezwiązanym z zespołem. Tak właśnie i Mr. Ed zaserwował słuchaczom fragment „Theme Of Secrets” na parapetowej klawiaturze. Potem „Vivaldi” i skrzypcowe mistrzostwo porównywalne do ekstatycznych występów Jimiego Hendrixa, w zasadzie Jobson nie grał tylko językiem na skrzypcach, cała reszta była używana!
Następnie pałeczkę przejął John Wetton, który przy akompaniamencie akustycznej gitary zaśpiewał wyciszone „Book Of Saturday”. Wetton to dla mnie Chris Squire, podobna charyzma sceniczna, podobne podejście do instrumentu, no może tylko inna barwa wokalna... Nie wiem tylko, dlaczego zawsze w zawodach „Yes kontra U.K.” zwyciężała ta pierwsza formacja. Może po tym koncercie odmieni mi się ten schemat, zważywszy, że Yes stał się obecnie własnym cover-bandem...
Nawet nie będę zastanawiać się co jeszcze zagrali, bo to kompletnie bez znaczenia. Odlot trwał, publiczność unosiła się gdzieś daleko...
Koniec??? To raczej niemożliwe!... Skandujemy: jU! Kej ! jU Kej! jU.! Kej! Owacyjnie bijemy brawo, są więc bisy. Panowie składają ukłon publiczności i schodzą ze sceny. Tak nie może się skończyć ten koncert! Oczywiście, że nie! Przecież to w końcu Rendez-Vous! Z U.K.
Na scenę wchodzi duet mistrzów, a centralnie na środku, tuż przy krawędzi pojawia się niewielki syntezator. „Rendezvous 6:02” w tej wersji był tym wszystkim, na co czekałam przez te wszystkie lata. Udany Koniec. Parę kadrów ukradzionych podczas koncertu musi mi wystarczyć, aby móc kiedyś po latach wrócić do emocji z 30 maja 2012 roku.
Czy żałuję, że nie biegałam podczas koncertu pod sceną kadrując zespół? Nie! To, że nie mam zdjęć, takich dobrych, na karcie pamięci, nie jest ważne, bo „ukradłam” ich całą masę podczas tego koncertu, mam je w pamięci, w swojej głowie i nie wykasuję ich chyba nigdy!