Lipcowa trasa koncertowa po Europie jest dla niektórych fanów kolejną okazją do zobaczenia wspaniałego wirtuoza gitary w dość zaskakującym zestawieniu instrumentalnym, jakie podczas tych występów wymyślił sobie Joe Bonamassa. Zaszczyt, jaki spotkał wielbicieli jego muzyczno-wokalnego talentu, to zasługa owacyjnego i gorącego przyjęcia podczas marcowego koncertu w warszawskiej Sali Kongresowej. Koncert w Domu Muzyki i Tańca w Zabrzu miał odmienny charakter, można wręcz powiedzieć: ekskluzywny. Nie dość, że akustyczny, to jeszcze przy wykorzystaniu instrumentów i zaproszeniu muzyków pochodzących z rożnych kultur.
Dotychczasowe występy na żywo w wykonaniu tego artysty były bardzo energiczne, przepełnione dużą dawką rockowo-bluesowych emocji, których dostarczał podczas swoich koncertów. Obok Joe Bonamassy na scenie pojawiali się Beth Hart, Paul Rodgers, Eric Clapton, Rick Melick, Sea Freeman, Lee Thornbury, Mike Felthman, Carmine Rojas, Bogie Bowls, Anton Fig oraz Tal Bergman.
W trakcie tego akustycznego koncertu dobór muzyków był szczególny. Wraz z Bonamassą wystąpili: Irlandczyk Gerry O’Connor (mandolina, skrzypce, irlandzkie banjo), Szwed Mats Wester (harfa klawiszowa), Arlan Schierbaum (akordeon, fisharmonia, czelesta), Lenny Castro (rożne instrumenty perkusyjne). Ten ostatni to muzyk urodzony w Nowym Yorku, mający portorykańskie pochodzenie, grający z takimi zespołami jak The Rolling Stones czy Toto oraz występujący u boku takich gwiazd, jak Eric Clapton, Steve Wonder i Al Jarreau.
Punktualnie o godzinie 20:00 na skromnie oświetlonej scenie pojawił się sam Joe Bonamassa i zagrał krótki fragment utworu na gitarze. Niedługo potem dołączyli do niego pozostali muzycy i na dobre rozpoczęła się ta „akustyczno-folkowa” uczta, wypełniona niesamowitymi orientalnymi dźwiękami, przyozdobionymi brzmieniem wokalu i gitar samego Mistrza. Od pierwszych minut tego występu poczuliśmy się niezwykle wyróżnieni mogąc zobaczyć i posłuchać tego znakomitego muzyka w tak niepowtarzalnej wersji. Podczas koncertu cały czas siedział na krześle, grał na gitarze, śpiewał i wybijał sobie rytm lewą nogą. Swoimi kompozycjami, które zagrał podczas tego wieczoru porwał całą publiczność wybijającą niejednokrotnie gromkimi oklaskami rytm i wyrażającą głośnymi okrzykami swój entuzjazm i radość z muzyki, jaka docierała ze sceny. Tak wspaniała atmosfera trwała ponad półtorej godziny, w trakcie której można było usłyszeć inne, niż na tradycyjnym rockowym koncercie, brzmienia instrumentów. Zachwyciły one - nie tylko mnie - swym dźwiękiem, oczarowały delikatnym, ale jakże przepięknym wykonaniem. Utwory, znane niejednokrotnie przez fanów na pamięć, za sprawą mandoliny, harfy, banjo i jeszcze wielu innych zestawów instrumentów czy gadżetów nabrały innego klimatu i wyrazu. I mogę zapewnić, że pomimo tego, nie był to koncert pozbawiony żywiołowości i energii.
Każdy z muzyków swoją grą dostarczał słuchaczom niepowtarzalnego bogactwa dźwięków, które roztaczały się w całym Domu Muzyki i Tańca, tworząc atmosferę niczym na jam session. Od dawna jestem zafascynowany dokonaniami Joe Bonamassy i jego występami, ale to, co zaprezentował podczas tego koncertu przeszło moje najśmielsze oczekiwania. Występując z zaproszonymi muzykami czy solo, muzyk ten potrafi wytworzyć swoją osobowością i talentem magiczną atmosferę, która przenika nasze wnętrze i potęguje w nas jeszcze większe pragnienie słuchania i podziwiania wykonywanej przez niego muzyki oraz uczestniczenia w tak ekskluzywnych koncertach. Było bardzo lirycznie, pięknie i urzekająco w czasie słuchania tych wykonanych i natchnionych folkiem kompozycji. A co jeszcze zagra w duszy Bonamassy, czym nas muzycznie zaskoczy ten gitarzysta mający muzykę we krwi? To z pewnością czas pokaże.
Sposób, w jaki potrafi Bonamassa wytworzyć klimat i nastrój w czasie koncertu, zaskakuje i zachwyca. Patrząc na jego grę na gitarze, łatwość z jaką wydobywa z niej czarujące melodie, powala wręcz z nóg. I jeszcze ten wokal, który porusza nasze serce. Uderza mistrzostwo, a przy tym skromność tego człowieka, tak trudna do utrzymania przez wielu artystów, którzy osiągnęli sukces artystyczny, nie wytrzymali jednak presji sławy i „woda sodowa” uderzyła im do głowy.
Podczas tego występu, oprócz 12 gitar ustawionych obok Joe Bonamassy, stał też kielich czerwonego wina, który wystarczył artyście do końca koncertu. Na długo pozostanie w naszej pamięci ten lipcowy wieczór spędzony w Domu Muzyki i Tańca, podczas którego można było usłyszeć następujące utwory: “Helicopter & Guns”, “Jelly Roll”, “Dust Bowl”, “Around The Bend”, “Slow Train”, “Athens To Athens”, “From The Valley/BOJH”, “Dislocated Boy”, “Driving Towards The Daylight”, “Highwater Everywhere”, “Jockey Full Of Bourbon”, “Richmond, Stones In My Passway”, “Ballpeeh Hammer”, “Black Lung Heartache”, “Mountain Time”, “Woke Up Dreaming”. Na bis muzycy zagrali „Sloe Gin”, utwór napisany przez Boba Ezrina i Michaela Kamena, a pierwotnie zaśpiewany przez Tima Curry’ego. Tutaj zabrzmiał on bajecznie. To nie mogło się tak zakończyć, dlatego usłyszeliśmy jeszcze nagranie „Seagull”. Owacjom na stojąco nie miały końca.
Serdeczne podziękowania należą się osobom, które poświeciły swój czas i zaangażowały się całym sercem, aby zorganizować taki koncert w Polsce. Dla tych, którzy nie mogli być obecni w Zabrzu informacja na pocieszenie – bliźniaczy koncert z Wiedeńskiej Opery ma ukazać się wkrótce na DVD.