Łaskawy uśmiech Królowej, czyli pierwsza odsłona Rock In Wrocław Festival 2012 (Power of Trinity, Ira, Mona, Queen + Adam Lambert)
Organizator przed koncertem chwalił się tak: Rock In Wrocław Festival to pierwszy wrocławski rockowy festiwal z prawdziwego zdarzenia. Pomyślany został jako impreza cykliczna, podczas której prezentowane będą zarówno ikony, jak i najpopularniejsze zespoły sceny polskiej i światowej. Całe wydarzenie odbywa się na wrocławskim Stadionie Miejskim – wspaniałej arenie klasy ELITE, co gwarantuje widowisko na światowym poziomie i zupełnie nową jakość emocji. Trzeba uczciwie przyznać: emocje były, widowisko było, łzy wzruszenia z oczu pociekły, jakość brzmienia powalała, organizacja jak na pierwszy tak gigantyczny rockowy event w MOIM MIEŚCIE znakomita (dojazd, wchodzenie i opuszczanie stadionu).
Z pewnością większość fanów Queen, na wieść o planowanej współpracy dwóch aktywnych członków zespołu z finalistą American Idol – Adamem Lambertem, lekko się wzdrygnęła. Po poddanej krytyce kolaboracji Briana Maya, Rogera Taylora z Paulem Rodgersem, fakt zaproszenia kontrowersyjnego Amerykanina na wspólną trasą rysował się jako akt szaleństwa, klasyczny skok na kasę i żerowanie na legendzie zespołu. Jest faktem, iż śmierć Freddiego zastopowała działalność Queen w rozkwicie kariery, a pozostali muzycy chcieli po prostu grać dalej. Pieniędzy starszym panom nie brakuje (z samych tantiem żyją bardzo dostatnio), po prostu cały czas mają głód grania. A Lambert? Cóż, Lambert, do którego nie byłam w ogóle przekonana kupił mnie swoim wokalem. Chociaż przed pójściem na stadion obejrzałam kilka klipów z wcześniejszych koncertów na trasie i byłam... załamana. Płaskie brzmienie, fałsze i brak rockowych jaj u „młodego”. A jednak we Wrocławiu coś się jednak musiało wydarzyć! Być może to była, jak mawiają komentatorzy sportowi dyspozycja dnia, a i zespół okrzepł podczas trasy. Poszłam na koncert nastawiając się na usłyszenie rockowej szafy grającej z hitami i nie zawiodłam się. To była nostalgiczna, muzyczna podróż. Kiedy już opadła kurtyna z logo Queen, przeniosłam się w czasie. Brian May w pelerynie, ruchome światła wyjęte wprost z trasy Jazz i Seven Seas Of Rhye na "dobry wieczór we Wrocławiu". Takiego wrzasku ludzi dawno na rockowym koncercie nie słyszałam. Szkoda trochę, że panowie nie wplatają w setlistę innych utworów i bazują na znanych wszystkim HITACH (ach jak mogłyby zabrzmieć w odsłonie koncertowej „The Miracle”,” Princes of The Universe” czy „Innuendo”). Jednakowoż kilka smaczków dla prawdziwych fanów (a nie tych niedzielnych) by się znalazło. Przede wszystkim nie nastawiałam się, że usłyszę Freddiego. Jego mamy na płytach (i telebimie), a jestem w sumie pozytywnie zaskoczona, że Queen jako wokalistę na trasę wybrał kogoś młodego, zaczynającego karierę i w dodatku z bardzo dobrym głosem. I co najważniejsze nie udającego Mercury'ego. Oczywiście Adamowi brakuje jeszcze tego rockowego pazura i pozbawiony jest charyzmy Freddiego, ale omówmy się, wielu największych, starszych, bardziej doświadczonych poległo w repertuarze Queen. Adam Lambert wybrnął z tej konfrontacji z klasą, chociaż głos ma bardziej pasujący do musicalu niż klasycznego rocka. Cały czas był świadom swojej pozycji i kiedy trzeba było oddawał show starszym kolegom. Rewelacyjnie zaśpiewał „Who Wants to Live Forever”, dał czadu w „Don't Stop Me Now” i „Keep Yourself Alive”, poradził sobie bardzo dobrze w „Somebody To Love” (aczkolwiek poziomu George'a Michaela nie przebił). Trochę gorzej mu poszło w „Radio Ga-Ga” czy „Show Must Go On” (nieco histeryczna interpretacja). Za to nadrabiał zaangażowaniem oraz znał wszystkie teksty utworów (czego o Paulu Rodgersie nie da się powiedzieć). Czy panowie będą dalej współpracować? Nie wiem. Po takiej trasie drzwi do kariery zostały przed Adamem Lambertem otwarte na oścież. Czy skorzysta z tego daru losu? Zobaczymy. Wpis do CV ma imponujący.
Było w trakcie sobotniego koncertu kilka momentów MAGICZNYCH. Wzruszony i komplementujący publiczność Brian May w „Love of My Life” (dosłownie głos mu uwiązł w gardle), las klaszczących rąk w „Radio Ga-Ga”, chóralny śpiew 30 tysięcy gardeł w „We Are The Champions”, piękne solo gitarowe Maya („Last Horizon”/”Brighton Rock”), perkusyjny duet ojca z synem (Roger i Rufus Taylorowie), „These Are The Days Of Our Lives” (nie tylko ja uroniłam łzę), czy wymienione wyżej „Who Wants to Live Forever”, oraz duet Taylor/Lambert w „Under Pressure”. Kilkukrotnie na telebimach pojawił się także Freddie, wzbudzając niesamowity aplauz publiczności (chociażby w „Bohemian Rhapsody”, będącym opus magnum koncertu). Przyznaję, że została wskrzeszona koncertowa MAGIA Queen, tak dobrze znana z filmowych rejestracji koncertów zespołu. Zdarzyło się owszem kilka słabszych momentów, które być może wynikały z... wieku muzyków (bardzo wolna wersja „Another One Bites The Dust”). Brian May nie powinien również śpiewać „Tie Your Mother Down” (a panu akustykowi dziękujemy za wyłączenie mikrofonu Brianowi), jednakże były to niewielkie wpadki.
Występów Power of Trinity oraz Iry nie widziałam. Za to zaintrygowały mnie dźwięki, pochodzących z Nashville w stanie Tennessee, muzyków Mony. Zamiast country-rocka zabrzmiał świetny, klimatyczny rock, podany z jajem i mocą. Warto z muzyką Amerykanów zapoznać się bliżej. Frontman zespołu, Nick Brown rozruszał i zaczarował ospałą publiczność swoim bardzo dobrym (nieco kojarzącym się z głosem... Rogera Taylora) wokalem. W krótkim secie nie zabrakło znanych z debiutanckiego albumu zespołu („Mona”, 2011) utworów z hitowym „Shooting the Moon” na czele. Wypada przyklasnąć organizatorom za zaproszenie tego zespołu na wrocławski festiwal.
Po koncercie Dr May podziękował w bardzo ciepłych i entuzjastycznych słowach wszystkim uczestnikom, organizatorom oraz urzędnikom miejskim za bardzo miłe przyjęcie. Nie była to tylko kurtuazja i dobre wychowanie. Myślę, że te kilka dni, które członkowie zespołu i ekipy Queen spędzili w mieście spotkań i Europejskiej Stolicy Kultury 2016 na zawsze pozostaną w ich pamięci.
Podsumowując: pierwsza odsłona Rock in Wroclaw Festival wypadła majestatycznie i bardzo dobrze. Zarówno pod względem artystycznym, jak i logistycznym. Czekamy na więcej. Informacja o tym, że na koncertowej mapie Polski pojawił się wrocławski Stadion Miejski powinna zainteresować promotorów, managerów i artystów. Warto! Naprawdę warto! Minusy koncertu? Zdarty głos i ręce bolące od klaskania. Tak, wiem Queen z Freddiem to było coś, ale wiecie co? Nie taki Lambert zły, jak go malują.
Setlista – Queen:
Flash (intro) / Seven Seas of Rhye / Keep Yourself Alive / We Will Rock You (fast) / Fat Bottomed Girls / Don't Stop Me Now / Under Pressure / I Want It All (long) / Who Wants to Live Forever / A Kind of Magic / These Are the Days of Our Lives / Love of My Live / '39 / Dragon Attack / Drum solo (Rufus Taylor/Roger Taylor)/ Guitar solo (Brighton Rock/Last Horizon) / I Want to Break Free / Another One Bites The Dust/ Radio Ga Ga / Somebody to Love / Crazy Little Thing Called Love / The Show Must Go On / Bohemian Rhapsody/.
Encores: Tie Your Mother Down / We Will Rock You / We Are the Champions / God Save The Queen (outro).
Foto: M. Mieloch/Rock in Wroclaw. Więcej fotografii tutaj: http://www.rockinwroclaw.pl/dziekujemy.html