Quidam (III): Wywiad z Maciejem Mellerem - część 1

Maurycy Nowakowski

ImageMACIEJ MELLER  - WYWIAD I

Dlaczego 10/11-letni Maciej Meller zainteresował się muzyką? Czy od początku w centrum zainteresowania znajdowała się gitara? Pobierałeś lekcje, czy jesteś samoukiem?

- Zdecydowanie nie byłem zainteresowany muzyką w ogóle. Grałem w koszykówkę w szkolnej drużynie i to mnie pochłaniało. W 5 klasie podstawówki przyszedł do naszej szkoły (a właściwie wrócił z wojska) nowy nauczyciel muzyki. Zaraz na pierwszych wrześniowych lekcjach okazało się, że mam niezły słuch i zaproponował mi dołączenie do powstającego właśnie zespołu, w którym miał być instruktorem i uczyć gry na różnych instrumentach. Nie byłem tym zainteresowany, ale bałem się trochę, że nie da mi potem żyć jak odmówię, więc powiedziałem, że nie umiem grać. Kiedy okazało się, że to nie problem, bo będzie uczył od podstaw, zasłoniłem się zgodą od rodziców. Kłopot w tym, że rodzice się zgodzili… I tak któregoś dnia koledzy z klasy wyciągnęli mnie na to pierwsze spotkanie. Tam po ponownym „przesłuchaniu” pan Marek Nowak (bo tak nazywał się ów nauczyciel) „przydzielał” instrumenty. Chciałem klawisze, ale… dostałem gitarę. No i gram do dziś na gitarze.  Przez pierwszy rok Marek pokazywał mi akordy, bicia itd., ale potem jak się wciągnąłem to już raczej sam szukałem rozwiązań.

Opowiedz mi trochę o Marku Nowaku. Podobno odnosił on sukcesy z młodzieżą na różnych przeglądach i konkursach nawet ogólnopolskich. To dobry nauczyciel? Jaki był w czasach, kiedy uczył Ciebie – surowy, wymagający, czy może raczej cierpliwy, wyrozumiały?

- Tu też nasze losy później się splotły zupełnie niespodziewanie. Gdzieś pod koniec mojej podstawówki Marek ożenił się z moją kuzynką, córką wuja Jana z chóru J Jesteśmy więc od wielu już lat rodziną! Oprócz ogromnego sentymentu do mojego pierwszego Guru, do faceta, który powiedział niemal: „Maciek, to jest gitara i będziesz na niej grał”, mam do Marka sporo sympatii i szacunku. Do dziś mamy sporadyczny kontakt, ale zawsze fajnie nam się rozmawia i wiem, że Marek wciąż uczy w szkole, prowadzi po godzinach jakieś zespoły, muzykuje z młodzieżą. Mam wrażenie, że żadna z wymienionych przez Ciebie cech nie opisuje właściwie jego podejścia do mnie w tamtych czasach. Na pewno nie był surowy, a z reszty miał po trochu wszystkiego. Może się mylę, ale ze mną było chyba tak, że Marek zauważył kiedy złapałem bakcyla i delikatnie się wycofał, pozwalając mi niejako na własne poszukiwania. Nadal oczywiście podpowiadał, pokazywał, kierował, dzielił się muzyką (m.in. The Beatles), ale już bardziej na zasadzie towarzyszenia mi, przyglądania się trochę z boku, interweniowania w odpowiedniej chwili. A może się mylę? :-).

Co się stało z Twoją pasją koszykarską? Domyślam się, że nie rzuciłeś sportu zaraz po przystąpieniu do kapelki Marka Nowaka…

- Przez całą podstawówkę i w pierwszej klasie szkoły średniej grałem jeszcze w szkolnych reprezentacjach. Później jakoś mój zapał malał – odwrotnie proporcjonalnie do pasji muzycznej. Kiedy zaczynałem, jeszcze w podstawówce, były to czasy, kiedy mecze NBA zdobywało się gdzieś nagrane na kasetach VHS. Gapiliśmy się na to nie wierząc, że z piłką do kosza można robić takie rzeczy… Nie mówiąc już o cyrkowcach z Harlem Globetrotters J Generalnie to był dość frustrujący okres – chciałem grać więcej i częściej, ale nie było tylu boisk, piłek, dostęp do sal gimnastycznych był ograniczony. Tak się „zabija” talenty :-).

Dużo słuchałeś muzyki w dzieciństwie? Opowiedz mi o swoich najwcześniejszych fascynacjach, o płytach, zespołach, które najbardziej interesowały Cię w latach 80.

- Jak mówiłem wcześniej – niespecjalnie. Tata śpiewał w chórze „Moniuszko” ze Żnina (zresztą robi to do dziś). Siostra starsza o 5 lat interesowała się trochę wykonawcami będącymi wtedy na tzw. Topie: Kajagoogoo, Limahl i wielu innych, których już nie pamiętam. Gdy zacząłem edukację w Ognisku Pracy Pozaszkolnej inaczej spojrzałem na otaczające mnie dźwięki, choć był to długi proces, który wtedy zaledwie się zaczął. Jakimś cudem nieśmiało zafascynowałem się The Beatles – kompletnie nie wiem jak, bo koledzy słuchali wtedy Europe u szczytu kariery. Kiedy dowiedział się o tym mój nauczyciel, dał mi całą szpulę z ich nagraniami. Myślałem, że się pomylił, bo wprawdzie były tam piosenki, które znałem, jak „She Loves You” „Love Me Do” czy „Help”, ale także wiele innych, bardziej rockowych, psychodelicznych. Jakież było moje zdziwienie, gdy okazało się po czasie, że to również Beatlesi! „I’ve Got a Feeling” „Strawbery Fields Forever” „Something” i wiele innych z późniejszego okresu ich twórczości. Pokochałem wszystko i do dziś to mój zespół wszechczasów. Pod koniec podstawówki miałem gramofon i jakoś załatwiałem sobie różne płyty. Tak wpadły mi w ręce 2 ważne płyty: SBB „Memento z Banalnym Tryptykiem” i Dżem „Cegła”. Ta druga wyznaczyła kierunek moich dalszych blues-rockowych poszukiwań na najbliższy czas, a do pierwszej wróciłem jakiś czas potem.

Jak ma na imię Twój Tato? Dobrze byłoby wspomnieć w biografii o tym, że śpiewa w chórze;) Powiedz jaki stosunek do Twojego rosnącego zainteresowania muzyką rockową mieli Twoi bliscy (rodzice w szczególności). Początkowo, jak już wiem, nie mieli nic przeciwko muzykowaniu, ale co było później, kiedy okazało się, że syn coraz mocniej się w to angażuje? Próbowali odwodzić, czy może nadal byli wspierający?

- W chórze „Moniuszko” śpiewa do dziś mój ojciec Andrzej i jego starszy brat Jan. Jest tak odkąd sięgam pamięcią. Jednak mimo to, w początkowym okresie mojego muzykowania rodzice mieli do tego stosunek raczej obojętny. Choć może precyzyjniej byłoby powiedzieć pozytywny – o ile nie zakłóci to procesu mojej edukacji szkolnej :-). Zgodzili się na zasadzie: „Zobaczymy co z tego będzie?”. Ojciec miał też w swoim życiorysie dość długi epizod w tzw. zespole weselnym. Przez dłuższy czas grał w nim na perkusji, ale był taki moment, że ustąpił miejsca panu Tadeuszowi Wróblewskiemu (samemu przejmując gitarę). Nie byłoby w tym nic specjalnie ciekawego, gdyby nie fakt, że pan Tadeusz to… ojciec Maćka Wróblewskiego (dzisiejszego perkusisty Quidam)! Dość niezwykły zbieg okoliczności :-). W każdym razie mój tato w jakimś momencie zarzucił granie zarobkowe, poświęcając się pracy zawodowej. Mam wrażenie, że w późniejszym okresie te doświadczenia powodowały nieustanny konflikt między mną a rodzicami, którzy wiedząc jakie trudy i brak stabilizacji finansowej czekają muzyka w dorosłym życiu, widzieli mnie raczej w jakiejś „normalnej” pracy. Nie rozumiejąc mojej coraz większej pasji, trudno chyba było im mnie wspierać. Miotali się więc, pomagając przy finansowaniu zakupów pierwszej gitary czy innych sprzętów, próbując jednocześnie skierować moje myślenie na „właściwe” tory. Z dzisiejszej perspektywy muszę przyznać, że lepiej rozumiem ich ówczesne troski, ale cieszę się też, że wybrałem swoją drogę, napisałem jakąś swoją „legendę” – trudną, ale swoją…

Mówisz „jakoś załatwiałem sobie różne płyty”. Pamiętasz może co się kryło pod tym „jakoś”? Mnie to zawsze interesuje, szczególnie jeśli chodzi o historię polskiej muzyki. Dla lat 70. i wczesnych 80. rzeczą niemalże charakterystyczną był trudny dostęp do płyt (oczywiście między innymi). Do legendy przeszły już te wszystkie historie z giełdami, wymianami, akcjami polegającymi na składaniu się na zagraniczne płyty i przegrywaniu ich potem na kasety magnetofonowe, itd. Ty jak rozumiem zacząłeś rozglądać się za płytami pod koniec lat 80. „Załapałeś się” jeszcze na te, nazwijmy to „polityczno/gospodarcze”, problemy?

- Kiedy w ogóle zwróciłem uwagę, że jest coś takiego jak muzyka (do tej pory moim „konikiem” była koszykówka), okazało się, że wokół mnie jest całkiem sporo dźwięków i jakimś dziwnym trafem płyty same do mnie przychodzą :-). Pierwszą szpulę Beatlesów miałem od Marka, coś pojawiało się w telewizji – jakieś transmisje z Jazz Jambore itd. Nagrywałem to na swój magnetofon. Potem zdobyłem gramofon i otworzyły się nowe możliwości. Piętro niżej mieszkał sąsiad, który bardzo mocno siedział w muzyce rockowej i to od niego udało mi się pożyczyć pierwsze płyty: SBB „Memento z banalnym tryptykiem” i „Welcome”, Dżem „Cegła” i „Zemsta nietoperzy”, Maanam „O!” i wiele innych. W klasie miałem kolegę (2-3 lata starszy, powtarzał rok), który był absolutnym maniakiem Led Zeppelin i u niego w domu słuchaliśmy ich całej dyskografii. W tym czasie rozkwitał już rynek kaset pirackich, więc miałem całą dyskografię The Beatles, a chwilę później Queen. A w szkole średniej to już się całkiem wysypało z worka :-). Tzw. przegrywalnie płyt CD dały dostęp praktycznie do wszystkiego i jak tylko coś ciekawego usłyszałem, natychmiast biegłem, żeby zamówić kopię (w miarę moich możliwości finansowych). Różnymi drogami docierałem do różnych nagrań… Dżem był naprawdę wielką inspiracją do grania dla mnie. Na „Cegle” „Zemście nietoperzy” i „Detoxie” uczyłem się grać riffy i solówki – pierwsze w życiu! Po „Najemnika” stałem już w kolejce do księgarni, po 2 dniach w Inowrocławiu już byłem na ich koncercie (03.09.1990r. Teatr Miejski), a jak zobaczyłem, że na „Detoxie” gra Jerzy Piotrowski (mój nr1 wśród polskich perkusistów), to już lepiej nie mogło być… :-).

Urodziłeś się w Żninie. Długo tam mieszkałeś? Kiedy, w jakich okolicznościach i dlaczego przeniosłeś się do Inowrocławia?

- Do zakończenia edukacji w szkole podstawowej. Kiedy nadszedł czas wyboru szkoły średniej zdecydowałem się na Technikum Elektryczne w Inowrocławiu. Do dziś nie bardzo rozumiem powody tej decyzji, bo w ogóle nie interesowałem się tą dziedziną! Ale mój amatorski zespół ze Żnina się wykruszał, a ja chciałem jakoś kontynuować tą przygodę i chyba trochę liczyłem, że w nowym mieście spotkam kompanów do grania. Co zresztą bardzo szybko się wydarzyło.

Rozumiem, że wyjechałeś ze Żnina w wieku 14/15 lat. Szybko się więc usamodzielniłeś. Gdzie mieszkałeś w Inowrocławiu w tym pierwszym okresie? Przy Technikum był jakiś internat?

- Najpierw dojeżdżałem przez pół roku, potem na jakieś 4 lata osiadłem w internatach. Później już wynajmowałem mieszkania, kawalerki itd.

W jakich okolicznościach i kiedy poznałeś Scholla i Jermakowa?

- Od początku września w nowej szkole czujnie obserwowałem środowisko i natychmiast wpadła mi w oko notatka/ogłoszenie na głównej tablicy, coś w stylu: „Chętni do zespołów muzycznych zgłoszą się na długiej przerwie do świetlicy”. Postąpiłem zgodnie z tą wskazówka i znalazłem się wśród tłumu młodzieży spragnionej muzykowania. Powstało wtedy kilka zespołów, a jeden z nich miał wykonywać covery… The Beatles! Znalazłem się w nim z Radkiem Schollem, który już wtedy świetnie sobie radził na basie. Po 4-letnim okresie „żnińskim” pozostało mi niezdecydowanie, na którym instrumencie chce grać – podobny poziom prezentowałem na gitarze, basie i perkusji (jak się później dowiedziałem było to powodem niezłej irytacji Radka, który uznał mnie za cwaniaka z zadartym nosem). Zobaczyłem, że bas jest obstawiony, inny kolega stanowczo zachwalał swoje umiejętności perkusyjne, więc znów została mi gitara... Jednak okazało się, że podczas gdy inni gitarzyści próbowali swych sił kopiując solówki Led Zeppelin czy Deep Purple, ja nie miałem sobie równych w grze na gitarze rytmicznej. Przez ostatnie 2 lata podstawówki Marek wykorzystywał moją umiejętność gry na basie w zespole „Paszczurki”, który prowadził, a który to wykonywał piosenki turystyczne. To była dla mnie świetna szkoła harmonii i melodii, bo ten 8-osobowy zespół śpiewał przeważnie na 4 głosy. Poznałem dzięki temu bardziej skomplikowane akordy, różne rodzaje metrum, co w nowych okolicznościach okazało się wiedzą bezcenną, bo trudno grać solo przez cały utwór. Zresztą obowiązki solisty wziął na siebie kolega, który grał na klarnecie. W tym „egzotycznym” zestawieniu zaczęliśmy próby, bo wielkimi krokami zbliżał się dzień nauczyciela, na którym mieliśmy wystąpić. Pierwszy utwór, który wzięliśmy na warsztat to był „Get Back”. Balon nadmuchany opowieściami o umiejętnościach naszego perkusisty bardzo szybko pękł, bo okazało się, że kompletnie nie potrafi grać na bębnach! Próbowałem pokazywać mu to nieszczęsne 4/4, ale zegar tykał, zbliżał się występ. Nasz opiekun zasugerował ściągnięcie na ten występ posiłków ze szkolnej konkurencji, na co wszyscy ochoczo przystali (łącznie z naszym nieszczęśnikiem). „Makow”, czyli Rafał Jermakow poradził sobie błyskawicznie i nasz występ przed gronem pedagogicznym zapychającym się pączkami, popijając je kawą po turecku, stał się faktem – tak jak nowy skład naszego szkolnego cover bandu. 

Wróćmy jeszcze na chwilę do Żnina. Można powiedzieć, że Paszczurki to Twój pierwszy zespół? Jaki wykonywaliście repertuar? Były to covery, cudze „piosenki turystyczne”, czy może tworzyliście swoje kompozycje (Marka Nowaka?)? Startowaliście na przeglądach, konkursach?

- Pierwszy zespół to była właśnie ta grupa kliku osób z mojej klasy, którą Marek zachęcił do nauki gry. O dziwo – pierwszy koncert zagraliśmy również na imprezie z okazji dnia nauczyciela (podobnie jak później w szkole średniej). Ten zespół funkcjonował około 4 lata, ale było trudno, bo przewinęło się przez niego chyba z 30 osób. Mam też dziwne wrażenie, że do dziś muzykowaniem zajmuję się tylko ja… Paszczurki pojawiły się gdzieś po drodze. Ja dołączyłem do składu, który już długo funkcjonował, miał swoje sukcesy w tej dziedzinie. Ponieważ Marek grał na gitarze akustycznej, ja jakimś cudem pojawiłem się w tej ekipie z gitarą basową. Dziewczyny wykonywały cudze kompozycje, które Marek znał lub zasłyszał, często samemu nagrywając innych wykonawców biorących udział w festiwalach, przeglądach etc. Tak mi się przynajmniej wydaje. To był świetny zespół i w tej dziedzinie odniósł wiele sukcesów. Skład zaczął się sypać, kiedy część osób poszła do szkół średnich. Mniej więcej w tym czasie jedna z dziewczyn okazała się być zdolną kompozytorką i autorką. Postanowiła występować solo, proponując mi akompaniament, co o kilka miesięcy przedłużyło moją przygodę z piosenką turystyczną :-). Bardzo sympatycznie wspominam ten czas…

Wnioskuję, że nie jesteś typem muzyka zakochanym od dziecka w gitarze, który „świata poza nią nie widzi” ;). Najpierw w ogóle nie chciałeś grać, później jak już dałeś się namówić, to chciałeś klawisze. Jeszcze na początku szkoły średniej wahałeś się między basem, perkusją i gitarą. Niemniej jednak sądzę, że aby grać na takim poziomie, na jakim Ty grasz, trzeba „kochać” instrument. Jesteś w stanie zlokalizować moment, kiedy „pokochałeś” gitarę?

- To nie jest tak, że ja ”kocham gitarę” czy „nie mogę bez niej żyć”. Ja po prostu lubię sobie pograć, lubię tworzyć, grać koncerty, próby, nagrywać w studio itd. Nie jestem typem muzyka, który chodzi z gitarą do ubikacji. Jak mam wolną chwilę to gram trochę w domu, coś nagrywam i gram na próbach. Niestety nigdy nie ćwiczyłem, nie potrafię tego robić. Oczywiście kiedy zaczęło to wyglądać poważniej (myślę gdzieś w okolicach Gitariady), to i ja chciałem robić to najbardziej profesjonalnie jak tylko można, ale przez dłuższy czas w ogóle nie myślałem, że nagram kiedykolwiek płytę, ot, jest fajna przygoda, hobby. Dziś sporo czasu inwestuje w inne sprawy: prywatne i zawodowe, ale na pewno muzyka jest ważną częścią mojego życia.

Opowiedz mi trochę o początkach Deep River (pamiętasz może kto wymyślił nazwę?). Byłeś bardzo młody, kiedy ten zespół zaczynał funkcjonować. Jakie cele, plany towarzyszyły Waszym ówczesnym działaniom. Gdzie i jak często odbywaliście próby? Jakie były wtedy Wasze muzyczne fascynacje? Graliście blues – rock, czy ten nurt interesował Was także jako słuchaczy? Mieliście już wówczas własne pomysły, czy graliście głównie covery?

- Nie było żadnych celów, planów – a przynajmniej ja ich nie miałem. Po prostu spotykaliśmy się, żeby grać, przebywać ze sobą i rozmawiać – głównie o muzyce. Próby odbywały się w takim małym piwnicznym pomieszczeniu obok szkolnej szatni. Umawialiśmy się z dnia na dzień, raczej spontanicznie, choć sala nie była dostępna cały czas (tak mi się wydaje). Szybko zarzuciliśmy granie Beatlesów na rzecz Dżemu, który stał się moim i kolegów wzorcem. Słuchaliśmy i graliśmy wszystko, na co nas było stać, a co było „posmarowane” Dżemem, a szczególnie wspomnianą „Cegłę” i „Zemstę Nietoperzy” (a chwilę później „Detox”). Kolega klarnecista wcielił się w wokalistę, a ja z zapałem zabrałem się za rozgryzanie partii gitarowych Jerzego Styczyńskiego i Adama Otręby. To były moje początki grania solówek i improwizowania. Do tej pory przez 4 lata grałem tylko akordy! Nazwa Deep River pojawiła się chwilę po tym, jak dołączył Zbyszek Florek, a tymczasowo funkcjonowaliśmy jako Frez Band 220. (grupę tworzyli uczniowie Zespołu Szkół Mechanicznych i Elektrycznych – to powinno wyjaśnić tą dziwną nazwę).

Ile trwał ten wczesny okres funkcjonowania grupy, nazwijmy to etapem „Frez Band 220”? Jeśli wystartowaliście zaraz na początku szkoły, to chyba zdążyliście pograć ładnych kilka miesięcy przed dołączeniem Zbyszka…?

- Bez Zbyszka zagraliśmy chyba tylko ten jeden trzyutworowy występ podczas dnia nauczyciela. Czyli od września do lutego grał ten pierwszy skład. A sama nazwa Frez Band 220 funkcjonowała do pojawienia się nazwy Deep River, co nastąpiło we wrześniu 1991r. (chyba?).

Wspomniałeś, że pierwotnym założeniem Frez Bandu 220, było wykonywanie coverów The Beatles. Chyba właśnie jako cover band „czwórki z Liverpoolu” mieliście wystąpić na imprezie szkolnej z okazji Dnia Nauczyciela w październiku 1990 roku. Jak to było z tym coverowaniem, bo chyba dość szybko zrezygnowaliście z grania Beatlesów? Jakie piosenki The Beatles zdążyliście opracować? Jak Wam się udał tamten jesienny, trzyutworowy występ?

- Na pewno zagraliśmy „Get Back” i „Michelle”, ale trzeciego utworu nie jestem w stanie sobie przypomnieć… Trudno mówić w przypadku takiej imprezy czy występ się udał – po prostu zagraliśmy, a oni niby słuchali. Po tym „incydencie” chyba dość szybko zmierzaliśmy w stronę blues – rocka, a dokładniej Dżemu. Nie przypominam sobie innych coverów Beatles…

Mówiłeś, że we wrześniu 1990 roku w Waszym Technikum powstało kilka kapelek. Z jednej chyba wyciągnęliście do siebie Rafała Jermakowa? Pamiętasz jeszcze, czy któraś z tych grup funkcjonowała dłużej niż przysłowiowy „słomiany zapał”? Mieliście na dłuższą metę jakąś konkurencję?

- Tak, mówiłem o tej „kryzysowej” sytuacji, kiedy Makow przyszedł nam z pomocą wcześniej. Jakoś specjalnie nie śledziłem dokonań innych zespołów funkcjonujących wtedy w szkole. Trudno zresztą mówić o konkurowaniu, bo po pewnym czasie i my przestaliśmy funkcjonować jako zespół szkolny. Tam po prostu nie było przyzwoitego zaplecza i każdy potem szukał jakiegoś bardziej przyjaznego lokum, najlepiej z instrumentami, pod skrzydłami jakiegoś domu kultury.

Podpytam Cię trochę o sprzęt. Na jakich gitarach grałeś w poszczególnych okresach – u Nowaka, w Paszczurakch, Frez Band? Na pewno pamiętasz kiedy kupiłeś pierwszą gitarę taką „z prawdziwego zdarzenia”. Kiedy to było, co to był model, ile zapłaciłeś… no i skąd miałeś takie pieniądze ;-) ?

- U Marka to były różne gitary, które były własnością jego bądź Ogniska Pracy Pozaszkolnej (tak się nazywała ta instytucja). Na początku grałem na „Melodii 2” (chyba tak się nazywała). Był też jakiś „Defil”, ale wszystko poszło w kąt kiedy kupiono nowego „Astera”. Wtedy liczył się wygląd i wygoda, więc „Aster” jako tzw. „deska” był prawdziwym Mercedesem wśród tamtych gitar. Największą ekstrawagancją był kabel wlutowany bezpośrednio w gniazdo, które już po zakupie szwankowało. Jeszcze na początku szkoły średniej mogłem z niego korzystać, ale w końcu musiałem oddać. Przez jakiś czas „bujałem się” na pożyczanych instrumentach i w końcu nabyłem pierwsze własne „wiosło”. To był czeski „Diamant”, moje ówczesne marzenie, bo jakoś faworyzowałem wtedy typ gibsonowski. Kosztowała wtedy całe 200zł, które dali mi rodzice. To była wtedy równowartość dzisiejszych… 200zł J Cieszyłem się bardzo i nie przeszkadzało mi nawet to, że był brązowa… W Paszczurkach to był bas, odpowiednik „Melodii 2”, a nazywał się chyba „Rytm 2”. Bardzo ciekawie brzmiący instrument, niestety zupełnie niewygodny. Dłuższe z nim obcowanie mogło grozić kontuzją! :-).

W jakich okolicznościach i kiedy dołączył do grupy Florek? Znał go ktoś z tria założycieli Deep River?

- Zbyszka przyprowadził na jedną z prób Radek.  Wydaje mi się, że podczas tego pierwszego spotkania Zbyszek tylko się przysłuchiwał, a jakiś czas później powiedział Radkowi, że chętnie dołączyłby do nas. Chłopacy znali się z wcześniejszych szkolnych „projektów”, ale o szczegóły musisz ich sam zapytać.

Zbyszek napisał mi, że poznał Was (Ciebie i Rafała) na próbie w klubie Kopernik. Co to był za klub? Czy to było miejsce związane jakoś z Waszym Technikum? Często się tam spotykaliście?

- Wydaje mi się, że Zbyszek się myli J Na próbę przyprowadził go Radek Scholl i dobrze pamiętam, że było to jeszcze w naszej piwnicy w szkole. Podczas tego spotkania Zbyszek tylko się przysłuchiwał naszej próbie, nie zagrał nic. Potem Radek mówił nam, że Zbyszek chętnie pograłby z nami, na co przystaliśmy. W tym składzie jeszcze dość długo kontynuowaliśmy próby w szkolnej salce. O ile dobrze pamiętam osiedlowy klub „Kopernik” pojawił się w okolicach września 1991r, po naszym występie na Inowrocławskich spotkaniach Artystycznych (tzw. ISA), gdzie po raz pierwszy zagraliśmy jako DEEP RIVER (z Waldkiem Andrzejewskim jako wokalistą). Spotykaliśmy się kiedy tylko było można, 1-2 razy w tygodniu. Tam na próbach pojawił się „Ciechan”, z którym w tym miejscu zagraliśmy pamiętany w Inowrocławiu koncert w pierwszy dzień wiosny (1992r.) i tam później zaczęliśmy tworzyć pierwsze kompozycje o art – rockowych znamionach (m.in. wczesne wersje „Nocnych widziadeł”). Pierwsze amatorskie nagrania (nie licząc koncertowych) także pochodzą z „Kopernika”.

c.d.n.
MLWZ album na 15-lecie Tangerine Dream: dodatkowy koncert w Poznaniu Airbag w Polsce na trzech koncertach w październiku Gong na czterech koncertach w Polsce Dwudniowy Ino-Rock Festival 2024 odbędzie się 23 i 24 sierpnia Pendragon: 'Każdy jest VIP-em" w Polsce!