Z marzeniami to już tak jest, że kiedy już stają się rzeczywistością, to przestajemy o nich myśleć jak o osiągnięciu, z którego należy się cieszyć, ale zawsze wtedy pojawiają się na szczęście następne i nowe. Tak właśnie wspominam swój pierwszy koncert Anathemy, no nie do końca, bo wtedy ich występ supportował koncert Procupine Tree. Wtedy stojąc na płycie z małym kompaktowym aparatem starałam się „kraść” kadry nie rzucając się w oczy ochronie. Na nic się to zdało, bo już po trzecim kawałku Gwiazdy wszystkie zdjęcia skasował mi zwalisty pan w koszulce z żółtym napisem FOSA, a aparat wylądował w depozycie. Wtedy marzyło mi się posiadanie magicznej zawieszki z napisem „photopass”, dającej swobodę i nietykalność właśnie w FOSIE przed sceną. Minęło kilka lat, a marzenia stały się w tej materii rzeczywistością.
Uczestnictwo w dużej ilości koncertów z akredytacją foto niestety ma swoje minusy. Człowiek podchodzi z lekką rutyną do koncertów, które ma na wyciągnięcie ręki, nie czeka już na nie z wypiekami na twarzy, nie wiąże się to z karkołomnymi często polowaniami na dobre bilety. Wreszcie nie ma tego dreszczyka, czy uda się wbiec pod same barierki, czy przemyci się mały aparacik, no i czy nie wygonią z koncertu „źli” ochroniarze... Są jednak koncerty, które potrafią zaburzyć te monotonię. Są w stanie wybić z równowagi, wzruszyć, wywrócić całe skupienie podczas ustawiania sprzętu, spowodować, że palce nie mogą ustawić ostrości, a łzy lecące ciurkiem uniemożliwiają patrzenie przez wizjer. Ten w Poznaniu, w Eskulapie, który odbył się podczas wiosennej odsłony trasy Anathemy promującej ich nowy, cudowny album „Weather Systems” przyprawił mnie o cały komplet wzruszeń. Cudowny, zapierający dech w piersiach i absolutnie niezapomniany. Danny, który krzyknął w połowie koncertu „ZAJEBIŚCIE POZNAŃ” tylko podkreślił niesamowitą atmosferę tego wydarzenia. Wiosenna trasa okazała się wielkim sukcesem dla Brytyjczyków i w zasadzie z marszu ustalono kolejne daty jesiennych występów w Polsce. Oczywiście nie pozostawało mi nic innego, jak założyć, że koncert z jesiennej trasy należy koniecznie zaplanować w grafiku, aby móc porównać emocje i stan wrażliwości na muzykę Anathemy.
W tamto niedzielne, późne popołudnie pod poznańskim Eskulapem spotkałam tłum ludzi, rozbawionych i rozemocjonowanych zapowiadającą się ucztą. W Bydgoszczy uderzyło mnie za wcześnie zgaszone słońce i garstka szwendających się ludzi w poszukiwaniu piwa, którego w Hali Astoria nie przewidziano tego dnia. Obu sal nie można nawet porównywać. Tak, jak narzekałam zawsze na Eskulap, tak po wizycie w Astorii będę przepraszała poznański klub chyba jeszcze długo z rożnych względów. Ludzi na koncercie było dużo, może nie 100%, ale spore wypełnienie również dało się odczuć w postaci duchoty i braku przepływu powietrza. Hala do widowisk sportowych jakoś dziwacznie wyglądała uzbrojona w scenę koncertową umieszczona na dłuższym boku tak, że można ją było obejść dookoła, bez mała objechać nawet na rowerze. Konsola ustawiona zaraz przy schodach też nie wróżyła nic dobrego akustycznym walorom koncertu. Ilość lamp i reflektorów uspokoiła moje fotograficzne serce i przynajmniej w tej kwestii nie spodziewałam się problemów. Cała sala ludzi oczekujących na Anathemę zdawała się być w lekkim transie, skupione twarze, przytłumione rozmowy, objęte pary, część starszej widowni usadzona na krzesełkach widowni. Mój bliski znajomy mówi zawsze w takich momentach: „Wiesz, my, przychodzimy na koncert po to, by wziąć udział w misterium. Nie potrzeba kościelnych dzwonów, kadzideł i świec, aby przeżywać, doznawać wzruszeń ocierających niemal religijny mistycyzm”. Ale pora na muzykę...
Supportujący wiosennie Amplifier zastąpił w Bydgoszczy A Dog Called Ego. W sumie zabrakło mi sympatycznych „krawaciarzy” z Poznania. Zdecydowanie wiosenny powiew świeżości scenicznej i zaangażowania w grę, którą pokazał Amplifier, zastąpił lekko jesienny i chwilami monotonny występ A Dog Called Ego. Nie powiem, żeby muzycznie byli nieciekawi, ale jakoś scenicznie nie widziałam ani emocji ani charyzmy, ani pomysłu na siebie. Zespół ma w składzie chyba najbardziej bezwyrazowego basistę na świecie. Ten nijaki, ubrany w białą koszulę „księgowy” w okularach, przez cały występ nie zrobił żadnej ciekawej miny, gestu czy czegokolwiek. Zburzył cały mit o tym, że w rockowych kapelach najfajniejsi są basiści i perkusiści. Z tej trójki cały bagaż ekspresji próbował przekazać wokalista. Moim zdaniem nie udało się.
Tak jak na Amplifier w pełnowymiarowym secie odnalazłabym się bez trudu tak, A Dog Called Ego nie zrobił na mnie wrażenia kompletnie. Publiczność jednak była bardzo łaskawa i zgotowała hamburczykom miłe oklaski. Cóż, może przyjdzie skosztować jakiegoś studyjnego materiału?...
Nic to, za moment mieli wejść bohaterowie wieczoru, którzy od jakiegoś czasu krążyli i przed wejściem do hali i po korytarzu zaczepiani przez fanów, proszących ich o autograf lub pamiątkowe zdjęcie... Bo tak już z tymi NASZYMI RUDZIAKAMI jest, że są jak nasza rodzina, skromni, przesympatyczni i niezwykle przyjaźni. Na wiosnę występ w Krakowie w noc poprzedzającą poznański koncert był podobno nieziemski, o tym nawet zespół pisał na swojej stronie, a wspomnienie o tym ze sceny w Bydgoszczy spowodowała najlepszą reakcję publiczności w Astorii. Początkowo ludzie byli tak skupieni, że miałam wrażenie, iż słyszę jak oświetleniowiec, który kompletnie pogubiony w manipulowaniu guzikami od lamp klął pod nosem, słyszałam też jak ochroniarze w pełnej gotowości czekając na jakieś wybuchy ekspresji publiczności, pytają jeden drugiego o co tu chodzi.
Cicho i bardzo statycznie przeleciały pierwsze trzy bliźniaczo podane w Poznaniu i w Bydgoszczy utwory z nowego krążka. Potem już było coraz cieplej, lepiej i emocjonalniej. Rudziaki wywoływali emocje, radość i ekspresję prowokując klaskanie, śpiewy, a nawet minipogo pod sceną. Cóż, prog rock ma i takie oblicze.
W Poznaniu płakałam, w Bydgoszczy, cieszyłam się jak na najwspanialszym show. Radość na twarzach muzyków i rozpierająca ich energia zdawała się być większa niż ludzi zgromadzonych pod sceną. Rudziaki w kompletnym amoku, każdy z nich porywał swój fragment sceny i publiczność u stóp nieukrywaną radością i mistrzostwem koncertowych interakcji ze swoimi fanami. Sczytywaliśmy każdą zachętę z ich strony, każdy gest w lot kontynuowany był gromadnie, czysta muzyczna „orgia”!!! W Poznaniu było wzruszenie, w Bydgoszczy była absolutna czysta wesołość i szczęście!!! Brytyjczycy wiosną przyjechali promować wydany niemalże przed chwilą „Weather Systems”, w Bydgoszczy grali repertuar z pierwszych miejsc list przebojów, to dało się słyszeć, to było czuć w interpretacji, w odwadze i brawurze wykonania! Publiczność, wtórująca Vincentowi i Lee Douglas w śpiewaniu, klaskająca pod dyktando Danny’ego, pozująca według wskazówek Daniela. Ależ czy można nie ulec takiej „dyktaturze”? Tak, to był kolejny z TYCH koncertów, i to kolejny z udziałem ANATHEMY, to cudotwórcy!
W Eskulapie leciały łzy i pot z sufitu. W Bydgoszczy była parnota i „śmiech na sali”. Choć dźwięk był koszmarnie zniekształcony w hali kompletnie nie dającej się opanować akustykowi, choć oświetleniowiec, ponoć po trzech godzinach programowania pogubił się kompletnie, co w efekcie przełożyło się na fotograficzną frustrację wszystkich reporterów, ale najważniejsza była przecież MUZYKA ANATHEMY! Czy opiszę jak zabrzmiały poszczególne utwory? Po co? To w zasadzie nie miało znaczenia, ONI mogliby grać jeden utwór przez cały koncert, a i tak atmosfera zahipnotyzowania ludzi zgromadzonych w sali byłaby magiczna. Tacy są teraz bracia Cavanagh i spółka - wielka kochająca się rodzina, do której należymy od dawna my wszyscy!
Setlisty:
Anathema z Poznania (22.04.2012):
Untouchable Part 1 / Untouchable Part 2 / Lightning Song / Thin Air / Dreaming Light / Everything / Deep / Emotional Winter/Wings Of God / A Simple Mistake / Storm Before The Calm / The Beginning And The End / Universal / Panic / The Lost Child / Internal Landscapes / Closer (bis) / A Natural Disaster (bis) / Flying (bis) /Fragile Dreams (bis).
Anathema z Bydgoszczy (03.10.2012):
Untouchable, Part 1 / Untouchable, Part 2 / Thin Air / Dreaming Light / Everything / Deep / Emotional Winter/ Wings of God / A Simple Mistake / Lightning Song / The Storm Before the Calm/ The Beginning and the End / Universal / Closer / A Natural Disaster / Flying / Bisy: Internal Landscapes / Empty / One Last Goodbye (prezent dla rozentuzjazmowanego tłumu) / Fragile Dreams
P.S. Anathema to fenomen, który nie daje się zaszufladkować w żaden sensowny sposób. W Poznaniu dzielili się z fanami wodą. Publiczność kochają do tego stopnia, że mimo zmęczenia zawsze wychodzą zaraz po koncercie i długo, długo rozmawiają, dają się fotografować i składają miliony podpisów. Każdy z kochanych „Rudziaków” jest bliski naszym sercom. To, co przez ponaddwugodzinny koncert dali z siebie świadczy o tym, że są w swojej szczytowej formie, a ci którzy do tej pory nie byli na żadnym koncercie stwierdzam - są muzycznie ubożsi, by nie powiedzieć „upośledzeni” o bardzo ważną cząstkę uwrażliwiająca na dzisiejszy nienajlepszy świat i relacje między ludźmi. To, co tworzy się podczas ich koncertów wymownie określi parafraza słynnego cytatu: "koncerty Anathemy przeważnie zaczynają się od trzęsienia ziemi. Potem napięcie już tylko rośnie...".
Na koniec koncertu bydgoska publiczność oszalała, a Danny i Lee ujęci pod łokcie wycięli na scenie iście ognistego mazura w rytm burzliwych oklasków. „Zejście” ze sceny nastąpiło o magicznej 23:32…
Pokuszę się o może nonszalanckie stwierdzenie, że tak jak Hitchcock to ikona kultury, człowiek, który wymyślił nowy gatunek filmowy – dreszczowce, tak Anathema wymyśliła lub stała się prekursorem koncertów-dreszczowców, bo każdy ich koncert porywa całkowicie i pomaga zapomnieć o bożym świecie. Po ich koncertach najczęściej miewa się bóle żołądka, od nieustającego ani na sekundę napięcia ze… wzruszenia.
Serdeczne podziękowania dla Piotra Kosińskiego i Rock Serwisu za możliwość uczestnictwa w obu tych ucztach. DZIĘKUJEMY!!!