„Another Brick in the Tull”
Powoli dochodzę do przekonania, że skala ocen koncertów mogłaby być zaledwie czterostopniowa i zawierać następujące stopnie: KONCERT, Koncert, koncert, szmira. Gdyby dla kogoś była jednak za wąska, to ewentualnie można ją rozszerzyć i dołączyć plusy oraz minusy. Co więcej, stwierdziłem ostatnio pewną zależność, która w najprostszej postaci polega na proporcjonalności oceny do trwałości wspomnień i głębi refleksji. Mimo iż od koncertu Iana Andersona i jego obecnej kapeli miną niebawem 2 miesiące, to pewne detale wciąż tkwią w mojej pamięci, choć krótko po powrocie z Zabrza wydawało się to niemożliwe.
Miałem już raz okazję oglądać Szkota na żywo, gdy w 1997 roku zespół Jethro Tull kontynuował wydłużaną w nieskończoność trasę, promując wydaną dwa lata wcześniej płytę Roots To Branches [od autora: jako matematyka z wykształcenia boli mnie użycie słowa ‘nieskończoność’ w kontekście procesu, który z założenia nie może być nieskończony, ale fachowe źródła twierdzą, że jest to poprawna językowo konstrukcja]. Wbrew powszechnie panującej opinii podeprę się słowami Heraklita, które oryginalnie brzmią „Niepodobna wstąpić dwukrotnie do tej samej rzeki” i tylko pozornie tu nie pasują. Ale właśnie w tym rzecz: nie chodzi ani o nas, ani o to, co i jak robimy, tylko o świat oraz jego zmienność w czasie. Przecież „Wszystko płynie”, zatem i przez te x lat zmienił się nie tylko sam Ian Anderson (nawet niespecjalnie się postarzał, choć włosów na głowie coraz mniej), skład jego drużyny, ale przede wszystkim forma występu, nie mówiąc już o wykorzystywanych technologiach (chodzi mi tu przede wszystkim o efekty multimedialne reprezentowane przez wyświetlane w tle prezentacje, filmy stylizowane na klipy YouTube’a, pozorowane połączenie video przez Skype’a itp.). Zanim jednak dotrę do innych detali, Czytelnikowi należy się kilka drobnych wyjaśnień. Najpierw zajmijmy się podwójnym znaczeniem zmiennej, która pojawiła się powyżej:
- x=40, ponieważ tyle lat dzieli dwie płyty noszące tytuł Thick As A Brick, pierwszej nagranej przez Jethro Tull w 1972 roku, a drugiej - pomyślanej jako jej kontynuacja - wydanej pod szyldem Ian Anderson’s Jethro Tull w 2012 roku (w dużej mierze zawdzięczamy ją Derekowi Shulmanowi - wokaliście zapomnianej już progrockowej grupy Gentle Giant - któremu w końcu udało się namówić Iana do tego projektu);
- x=15, bo dokładnie tyle lat minęło od koncertu w Warszawie w nieistniejącej już dyskotece Colosseum, która skądinąd nie bardzo nadawała się na takie imprezy jak koncerty rockowe, a tym bardziej artrockowe, gdy akustyka ma szczególnie istotne znaczenie (pomijając już taki drobny szczegół jak wentylacja).
I druga kwestia - dlaczego użyłem słowa drużyna, a nie choćby zespół, grupa, kapela czy archaicznie ansambl? Kiedy myślę o Jethro Tull, od razu przypomina mi się okładka płyty Songs From The Wood z kucającym przy ognisku w lesie Ianem, a która nieodmiennie kojarzy mi się z filmami o Robin Hoodzie. Co prawda Szkot, od lat tradycyjnie nazywany przez dziennikarzy średniowiecznym bardem, w żadnym calu nie przypomina głównego bohatera angielskich legend, ale jednego z jego towarzyszy spokojnie mógłby zagrać w latach młodości.
Jadąc do Zabrza nie byłem zbyt optymistycznie nastawiony, ponieważ skład zespołu wydawał mi się raczej mało atrakcyjny. Szczególnie odczuwalny mógł okazać się brak Martina Barre i Doane’a Perry. Ale skoro zarówno płyta, jak i trasa, są afiszowane jako przynależne solowej twórczości Andersona, to nie można wymagać od filarów zespołu, aby wspierali lidera, gdy realizują w tym czasie swoje własne plany. Barre występuje obecnie z grupą o mało wyszukanej nazwie Martin Barre’s New Day (m.in. z byłym basistą Tull Jonathanem Noyce w składzie), wykonując głównie materiał Jethro Tull, jednak w wersjach bez klawiszy, natomiast Perry niedawno kończył nagrywać kolejną płytę instrumentalnego trio DPI (DiCola - klawisze, Perry - perkusja, Ill - bass) z muzyką raczej jazzrockową czy nawet jazz fusion. Wracając do solowej twórczości Iana, to niestety bywało z nią bardzo różnie. Wystarczy przesłuchać nawet fragmenty płyt sygnowanych jego nazwiskiem, żeby stwierdzić, że Walk into Light (1983) jest słabiutka, instrumentalna Divinities: Twelve Dances With God (1995) - średnia, a The Secret Language of Birds (2000) oraz Rupi’s Dance (2003) - względnie przyzwoite. Uważny czytelnik zauważy, że tendencja jest jednak wzrostowa, co skłania do przekonania, że w tym zakresie Anderson jest jak wino - im starszy, tym lepszy. I nadal urzeka swoich wielbicieli zarówno charakterystyczną barwą głosu, jak przepysznymi tekstami.
Ponieważ nie mam zamiaru w niniejszym tekście zajmować się recenzowaniem płyty TAAB 2, to nie będę wnikał w szczegóły koncepcji kontynuacji tematyki rozwiniętej na ‘jedynce’, zacytuję tylko słowa Andersona pochodzące z wywiadu udzielonego Łukaszowi Hernikowi specjalnie dla polskiego czasopisma Lizard: „Przecież w życiu każdego zdarzają się chwile przełomowych wyborów; często decyzje takie podejmuje za nas samo życie, wykorzystując przeróżne zabiegi losu, które spychają nas w tę lub inną stronę.” [Interview: Ian Anderson. Płyta prawie zabawna, Lizard nr 6, wiosna 2012, 18-23], które w pełni oddają pomysł rozwinięcia alternatywnych losów życiowych głównego bohatera.
Wiele elementów porywającego spektaklu w Zabrzu skojarzyło mi się z humorem rodem z Latającego Cyrku Monty Pythona. Ian przed rozpoczęciem trasy koncertowej żartował, że tym razem będzie bardziej teatralnie - z wideo, dodatkowymi muzykami oraz trupą tańczących słoni. Słoni oczywiście nie było, ale wystarczy wspomnieć zbulwersowanego sprzątacza, który znalazł na scenie biustonosz oraz prezerwatywę i z oburzeniem groził palcem widzom z pierwszego rzędu, film z emerytowanym pułkownikiem w roli przewodnika zachwalającego niewątpliwie wątpliwe uroki swojej posiadłości, zaproszenie na imprezę karaoke z piosenkami Phila Collinsa czy choćby telefon komórkowy artysty dzwoniący w trakcie koncertu. Aczkolwiek zdecydowanie najbardziej znaczącym elementem specyficznie absurdalnego brytyjskiego humoru były wyświetlane na ekranie scenki przedstawiające nurka w pełnym rynsztunku błądzącego po różnych zakątkach Wielkiej Brytanii w poszukiwaniu morza i cieszącego się nad wyraz, gdy po drodze trafiła mu się kałuża, w której mógł zamoczyć przynajmniej płetwy.
Z pewnością można pozazdrościć Ianowi sił witalnych i energii, która go nieustannie rozpiera w trakcie występów pomimo wieku (krótko przed koncertem skończył 65 lat). Właściwie poza uszkodzeniem strun głosowych w latach osiemdziesiątych, co niestety odbiło się na dość znacząco na jego możliwościach wokalnych, i zerwaniem więzadła w kolanie kilkanaście lat temu nie imają się go żadne poważniejsze kłopoty zdrowotne, w przeciwieństwie do niektórych byłych i obecnych członków jego zespołu. Z podziwem patrzyłem na jego, uwiecznioną na okładce wielu płyt koncertowych, bocianią pozę (choć niektórzy doszukują się w niej podobieństwo raczej do flaminga), którą przyjmował, grając kapitalne chrapliwie wibrujące solówki na flecie. I nadal macha rękoma tak, jakby chciał wzbić się w powietrze, pokonując siły grawitacji, często wzmocnione mocą prezentowanej muzyki. Dzięki wprowadzeniu do swojego spektaklu drugiego wokalisty upiekł dwie pieczenie przy jednym ogniu. Przekazując mu większość trudniejszych partii w pierwszej części, uniknął męczenia się z wymagającymi fragmentami, a jednocześnie przestał być główną samodzielnie hipnotyzującą widzów postacią, co dodało więcej atrakcyjności całemu widowisku. Wiele w tym zasługi charyzmatycznego 30-letniego aktora Ryana O’Donnella, znanego głównie z pracy w legendarnej The Royal Shakespeare Company oraz głównej roli w scenicznej wersji rock opery Quadrophenia. W ten sposób spektakl uatrakcyjniły nie tylko montypythonowskie przerywniki, ale również elementy szekspirowskiego teatru. Ryan grał skrajnie różne role wynikające z alternatywnych wątków rozwiniętych w drugiej części „Cegły”, a jednak nie zmieniło to odczuwalnej wciąż iluzji, że kreuje się jako ów minstrel czy też goliard, bez którego całe przedstawienie nie miałoby takiego artystycznie znaczącego wyrazu. Mimo to pierwszoplanową postacią był oczywiście Mistrz Ceremonii, a zarazem Kreatywności - Ian Anderson, który swoim nowym dziełem (mam na myśli zarówno płytę studyjną, jak i obecną trasę koncertową) udowodnił, że nieszablonowe podejście do twórczości połączone z zaawansowanym wiekiem muzyka rockowego wcale nie musi oznaczać szmiry. Wydawałoby się, że kontynuacja pomysłu z lat siedemdziesiątych może się nie sprawdzić tak w warstwie tekstowej, jak i muzycznej. Jednak pozornie ryzykowne odegranie w całości dwóch concept-albumów okazało się trafną ideą. Nieco archaicznie brzmiąca „jedynka” przeszła niemal płynnie w „dwójkę”, a zachowanie klasycznego brzmienia Jethro Tull nie wprowadziło żadnych dysonansów. Aczkolwiek warto zauważyć, że instrumentalnie druga część koncertu okazała się doskonalsza. Niewątpliwie było to spowodowane decyzją Szkota, że skład, który wspólnie nagrał płytę jest jednocześnie składem koncertowym, a właściwie odwrotnie - muzycy towarzyszący liderowi w trakcie jego solowych występów zostali zaangażowani przez niego do realizacji nowego albumu. Oprócz wspomnianego wcześniej O’Donnella, na zabrzańskiej scenie wystąpili: klawiszowiec John O’Hara, basista David Goodier, gitarzysta Florian Opahle oraz posiadający najkrótszy staż w tym składzie perkusista Scott Hammond. Z drugiej strony Anderson w swoich tekstach wciąż skupia się na człowieku takim, jaki jest, bez popadania w skrajności, ale jednocześnie ziejąc szkocką ironią i kpiąc z brytyjskich stereotypów, zatem przekaz słowny również zachował pełną spójność, dzięki czemu specjalnie nie dało się odczuć upływu tych czterdziestu lat, jakie dzielą Thick As A Brick od jego sequela. „Doceniamy wszystko, co pozostawiliśmy za sobą, bez posępnych i chłodnych żalów. Nie wskazując bezimiennych winnych. Śmiało dosiadam hożego konia i z optymizmem go popędzam. Czterysta tysięcy godzin już przeminęło.” [tłum. własne fragmentu utworu A Change of Horses z płyty Thick As A Brick 2]. Niby „wszystko płynie”: dwóch wokalistów zamiast jednego, klipy multimedialne zamiast przeźroczy rzucanych na prześcieradło, chustka na głowie Iana zamiast szopy włosów, okładka płyty odwzorowująca stronę internetową zamiast gazety, ale flet nadal brzmi tak samo zadziornie, a Ian niezmiennie miota się po scenie, wciąż kołysząc się i podskakując, wykrzywiając twarz, szczerząc zęby i łypiąc wokół wzrokiem.
Krótko podsumowując kwestie czysto techniczne, zanotowałem również: punktualne rozpoczęcie spektaklu, zaskakująco niepełną salę, efektowny podział partii solowych między dwóch wokalistów, tradycyjną dla Jethro Tull, ale niespotykaną na rockowych koncertach, przerwę (ale w końcu był to spektakl, a nie koncert), idealnie wyważone brzmienie koncertowe ze wskazaniem na drugą część, nieszablonowe projekcje ilustrujące niektóre utwory oraz efektownie wykonane Locomotive Breath na bis. Wielu fanów Jethro Tull pewnie się ze mną nie zgodzi, ale zapewne dobrze się stało, że na koniec pojawił się tylko jeden dodatkowy utwór. W przeciwnym razie, ten szczególny klimat, który udało się stworzyć artystom, mógłby zostać co najmniej nadszarpnięty przez odegranie swoistej wiązanki przebojów, oczekiwanej zawsze przez wielu widzów na bis. Dokonując ostatecznego wartościowania przy użyciu wprowadzonej na początku niniejszego tekstu skali ocen, mogę zrobić tylko jedno - napisać wielkimi literami na koniec, że był to KONCERT.
Setlista: Thick as a Brick - Thick as a Brick, Part 1 / Thick as a Brick, Part 2; Thick as a Brick 2 - Whatever Happened to Gerald Bostock? / From a Pebble Thrown / Pebbles Instrumental / Might-Have-Beens / Upper Sixth Loan Shark / Banker Bets, Banker Wins / Swing It Far / Adrift and Dumbfounded / Old School Song / Wootton Bassett Town / Power and Spirit / Give Till It Hurts / Cosy Corner / Shunt and Shuffle / A Change of Horses / Confessional / Kismet in Suburbia / What-ifs, Maybes and Might-Have-Beens, bis: Locomotive Breath
PS. W ostatniej chwili przed wysłaniem tekstu zmieniłem tytuł, który w pierwotnej wersji był cytatem z polskiego filmu Ewa chce spać (1957, scenariusz i reżyseria Tadeusz Chmielewski): „Panie szanowny! Kup pan te cegłę!”. Zostawiam Czytelnikom ocenę adekwatności obu wersji.