Quidam (IX): recenzja albumu "Quidam" (1996)

Maurycy Nowakowski

ImageSanktuarium – Quidamowcy pożyczyli „Sanktuarium” z repertuaru grupy Rivendell i mocno je przearanżowali z heavy metalowej ballady w dostojną, dramatyczną artrockową opowieść. Sytuacja nieco dziwna, bo zespół używa, bądź co bądź, cudzej kompozycji do określenia własnego stylu. Co jeszcze dziwniejsze, robi to bardzo trafnie i umiejętnie. Słychać tu niemalże wszystko, czym Quidam będzie czarował na pierwszych dwóch płytach. Jest tu przestrzeń, bogata melodyka i harmonie, rozbudowane instrumentarium łączące elementy akustyczne (gitary akustyczne, obój, flet) z elektrycznymi (aktywna sekcja rytmiczna, solówki gitar elektrycznych). Na „dzień dobry” odważną solówkę gitary proponuje Meller. Od pierwszej zwrotki czaruje swoją delikatną siłą głosu i interpretacji Emila Derkowska. Bardzo wyraźnie zaznaczono tu tereny, po których grupa zamierza się poruszać i już w tej pierwszej próbie zrobiono to w znakomitym stylu. To bez wątpienia utwór kompletny, zasługujący na miano jednego z hymnów polskiej progresji. Monumentalne, posępne organowe otwarcie przywodzi na myśl Suflerowy „Jest taki samotny dom”, także tekst, w którym pojawia się wątek odległej, trudnodostępnej samotnej twierdzy dającej schronienie, przywołuje skojarzenia z utworem Budki Suflera.

Choćbym – jeden z najstarszych pomysłów na płycie. Jest to ostateczna wersja kompozycji „Szukając szczęścia”, pamiętającej jeszcze bluesowe wcielenie Deep River, tu już poukładana według artrockowych standardów. Znakomicie zbudowana dramaturgia, dzięki skradającemu się basowemu riffowi. W dość niecodzienny sposób zespół rozładował tu napięcie za pomocą niespodziewanie łagodnego refrenu. Bardzo ładne partie gitary (w tym ta gościnna z ręki Mirka Gila). Bogate zamknięcie z dobrą wokalizą Derkowskiej.

Bajkowy – jedna z dwóch krótszych piosenkowych form. Bardzo wyraźny flirt z muzyką folk, a to dzięki sielankowym partiom fletu i akustycznych gitar, a także samej melodyce. Również tekst jest wyraźnym ukłonem w stronę romantycznych, swojskich, folkowych klimatów. Całość jawi się, jako niewinna i nieco odrealniona miłosna opowiastka. Dopiero w ostatniej minucie piosenka nabiera rockowej mocy, głównie za sprawą intensywnej solówki gitary Mellera.

Głęboka rzeka – to iście baśniowa opowieść. Otwiera ją sielankowe intro, w drugiej minucie przerwane przez „marillionowy” puls. Zespół od tego momentu płynie dość swobodnie tym neoprogresywnym nurtem. Mamy tu całkiem motoryczny refren i mnóstwo znakomitych smaczków melodycznych. Mimo bogactwa instrumentalnego, wybornie radzi sobie Derkowska, której wokal nie tylko nie ginie w przestrzennych artrockowych konstrukcjach, ale potrafi lśnić na ich tle najjaśniejszym blaskiem. Zespołowi chyba zabrakło jednak pomysłu na ciekawe zamknięcie, gdyż kompozycja kończy się nieco rozczarowującym wyciszeniem.

Nocne widziadła – kolejny starszy pomysł, który doczekał tu ostatecznej wersji. W pierwszej części to znakomity, bardzo energiczny rockowy kawałek witający słuchacza rozkrzyczaną, narzucającą się zagrywką klawiszową Florka. Mocnym punktem jest tu chwytliwy, ale nienachalny refren. Przez pierwsze cztery minuty jest to dość typowa konstrukcja zwrotkowo – refrenowa, jednak w drugiej połowie zespół opuszcza piosenkowe ramy fundując dłuższą partię instrumentalną, której główną atrakcją jest druga znakomita wokaliza Derkowskiej.

Niespełnienie – kolejna, dłuższa niespiesznie konstruowana opowieść hipnotyzująca wciągającym klimatem. Zespół długo buduje tu nastrój, niemalże bawi się samym rozpoczynaniem opowieści. Pierwszą kulminacją jest monumentalna partia z trzeciej minuty, otwarta bezpardonowym wejściem perkusji Jermakowa, w której wyborne, iście gilmourowe solo funduje Meller. Instrumentaliści uspokajają się dopiero w piątej minucie, ustępując miejsca Derkowskiej. Cała kompozycja utrzymana jest w tempach raczej dostojnych, ale zespół niespodziewanie rozpędza się na ostatnią instrumentalną minutę.

Warkocze – druga obok „Bajkowego” krótsza, piosenkowa forma. Ten tytuł promował całą płytę, jako singel opatrzony teledyskiem. Mniej tu wpływów folkowych, więcej pop – rockowych subtelności, w najlepszym wydaniu. Tekst i nastrój kompozycji kontynuuje niewinny romantyzm znany z „Bajkowego”.

Bijące serca – najkrótszy temat na płycie. To właściwie instrumentalna miniaturka, pozwalająca złapać oddech i wyciszyć się przed wielkim finałem. Chwalenie ładnej, delikatnej melodii będzie tu już truizmem.

Płonę – najdłuższy utwór na płycie, na pewno zasługujący na miano „wielkiego finału”. Zespół wygospodarował sobie blisko piętnaście minut, które znakomicie wykorzystał demonstrując wszystkie swoje najmocniejsze strony – pomysłowość, zmysł do tworzenia urokliwych melodii i nieszablonowych podziałów rytmicznych, budowanie bardzo przekonywujących i wciągających klimatów. Błyszczą wszyscy instrumentaliści z akcentem na „melodyków”. Tradycyjnie znakomicie odnajduje się w złożonej dźwiękowej konstrukcji Emila Derkowska. Warto zwrócić uwagę na fakt, że każdy członek zespołu ma tu spore pole do popisu i nie chodzi w tym przypadku wcale o efektowne solówki, ale wyraziste zaznaczenie swojej obecności w ramach kompozycji. Nie ma więc mowy o nudzie. Utwór balansuje między folkową lekkością i wesołością, a nieprzytłaczającym, rockowym mrokiem. Zresztą mamy tu więcej umiejętnie zestawionych kontrastów, bo fragmenty podniosłe łagodnie przechodzą w partie spokojniejsze, cichsze i bardziej oszczędne, a części w których tekstową opowieść snuje Derkowska nie kłócą się z partiami instrumentalnymi. Tekst, którego autorem jest Wojtek Szadkowski, charakteryzuje się pewnym poetyckim niedopowiedzeniem, kreuje ulotny, odrealniony i nieco sielankowy świat, dzięki czemu umiejętnie współgra z muzyką. „Płonę” chyba w największym stopniu uzmysławia siłę i potencjał zespołu, udowadniając jednoznacznie, że Quidam nagrywając debiutancką płytę stanowił organizm zdrowy i kompletny.

*

Ten album to po części zwieńczenie pięcioletniej działalności szyldu Deep River, a po części efekt wytężonej, długiej pracy „szlifierskiej” w studio. Znalazły się na nim utwory zrodzone z pomysłów bardzo starych, pamiętających jeszcze czasy fascynacji blues – rockiem, rzeczy zupełnie świeże, ukończone tuż przed rozpoczęciem nagrań, a całość doczekała ostatecznego kształtu i tak dopiero w studio. Quidam przystępował do nagrań nie do końca przygotowany. Prawda jest taka, że z wyjątkiem dobrze zarejestrowanego „Szukając szczęścia”, nie mieliśmy nawet porządnie nagranej płyty demo – wspomina Maciek. – „Płonę” i „Głęboka rzeka” powstały na tydzień przed wejściem do studia, a niezliczona ilość fragmentów została zmieniona już podczas sesji. W warszawskim studio Yamaha zespół spędził długich dziewięć miesięcy pod okiem bardziej doświadczonych kolegów z Collage, Wojtka Szadkowskiego i Krzysztofa Palczewskiego, którzy współpracowali wówczas z Ars Mundi i pomagali przy różnych projektach związanych z firmą Mieczysława Stocha. To była dobra wiadomość dla młodych inowrocławian. Cieszyliśmy się, bo choć niezbyt dobrze znałem twórczość Collage, to liczyłem, że dobrze wyczują naszą muzykę, nasze intencje i nie będzie trzeba toczyć bojów z jakimś rock’n’rollowym producentem, który będzie chciał wszystko skracać i upraszczać – przyznaje Maciek. – Oni bardzo pozytywnie namieszali nam w głowach. Mieli większe doświadczenie w pracy studyjnej, nie pozwolili nam się spieszyć. Dzięki temu udało się dopracować wiele szczegółów. Z jednej strony długi okres nagrań służył kształtującemu się materiałowi, z drugiej miał prawo męczyć młodych muzyków. Według Maćka płytę „Quidam” można było nagrać nieco szybciej: Miksy trwały w nieskończoność, co rusz przerywane, a to jakimś koncertem Collage, a to innymi zobowiązaniami Krzyśka czy Wojtka. Nawet w pewnym momencie chłopacy poprosili nas o przerwę w pracy, bo musieli „na gwałt” dokończyć miksy swojego „Safe”, które całe rozgrzebane też czekało na wydanie.

Mimo delikatnej obsuwy muzycy Collage zrobili dużo dobrego w tym pierwszym studyjnym boju Quidam. Szadkowski oprócz więcej niż solidnej pracy producenckiej, dostarczył trzy teksty*, Gil dograł gitarowe solo w „Choćbym”, a Palczewski tak zrobił miksy, że quidamowcy do dziś są mu wdzięczni. Osobiście najbardziej zaprzyjaźniłem się z Krzyśkiem – przyznaje Zbyszek. – Był wówczas i czasem nadal jest, moim „guru” jeśli chodzi o nagrywanie, komputer, czy kłopoty z instrumentami. Podobne zdanie na temat talentów klawiszowca Collage ma Maciek: Najwięcej ta płyta zawdzięcza moim zdaniem ogromnemu zaangażowaniu Krzysia Palczewskiego, który wycisnął z tego niezbyt dobrze wyposażonego studia bezwzględne maksimum. Wszyscy potem zauważali i wychwalali wkład Wojtka i Mirka, ale to Krzyś zrobił najwięcej.

Długą i czasochłonną pracę nad krążkiem Maciek Meller i Zbyszek Florek przypłacili kłopotami w szkołach. Florek, który jako jedyny quidamowiec miał cały okres nagrań spędzić w warszawskim studio, wziął roczny urlop w szkole muzycznej, a Meller wiosną 1996 roku został nawet usunięty z technikum. Wyrzucono mnie za nieobecności – opowiada gitarzysta. – To kolejny skutek uboczny długiej pracy przy płycie, choć to był głównie mój wybór, niestety niezbyt trafny. Tak dziś to oceniam. Czyli klasyczna rock&rollowa historia. Historia klasycznie rock&rollowa, ale płyta, która powstała na przełomie 1995 i 96 roku już absolutnie nie. Powstał album stricte artrockowy, długi, bo ponad godzinny, a mimo to bardzo równy, trzymający się z dala od wszelkich mielizn i nudy, kipiący od znakomitych, wyrafinowanych melodii, cieszący ucho nieszablonowymi rozwiązaniami. Nad całością unoszą się duchy progresji lat siedemdziesiątych spod znaku Camel, Genesis i Reneissance (głównie za sprawą wokalu Derkowskiej i wszędobylskich partii fletu), oraz neoprogresji lat osiemdziesiątych. Płytę określiły utwory przemyślane na średnie długości progresywne, czyli 7 – 9 minutowe, w których zespół bez trudu znajdował miejsce zarówno na fragmenty piosenkowe (czasem nawet zwrotkowo – refrenowe), jak i dłuższe popisy instrumentalne. W takim formacie grupa czuła się niewątpliwie najswobodniej, mimo to, dwa krótsze tematy „Bajkowy” i „Warkocze” udowodniły, że umiejętność pisania zwartych piosenek też nie jest dla quidamów obca. Tym bardziej nie mogła nikogo zadziwić obecność czternastominutowej, kilkuwątkowej suity „Płonę”, lekką ręką malującej bardzo przekonujący, baśniowy świat. Świat Quidam, nowego zespołu, który od samego startu zareklamował się, jako grupa zgrana, kompletna, zainteresowana muzyką rockową w bardzo szerokim spektrum.

Debiutancka płyta ukazała zespół od strony pomysłowej i rozsądnej. W każdym utworze znalazła się przynajmniej jedna dobra melodia, imponujące solo lub partia instrumentalna, a wszystko i tak umiejętnie podporządkowano nastrojowi, który zdawał się mieć dla Quidam niebagatelne znaczenie. Dużo dzieje się w tej muzyce, a mimo wszystko trudno doszukać się w niej dźwięków zbędnych, wymuszonych zagrywek, czy wydumanych konstrukcji. To tu muzycy popisali się rozsądkiem, bo choć stworzyli płytę bogatą, zawierającą utwory dłuższe, bardzo przestrzenne, mieli na uwadze możliwości percepcyjne słuchacza. Stąd późniejsze recenzenckie pochwały za „przystępność”. Cieszy ucho też szerokie instrumentarium z bardzo aktywnym fletem Ewy Smarzyńskiej na czele, a także gościnnym udziałem oboju i wiolonczeli. Meller  i Florek, dwaj główni kompozytorzy, określili się jako romantyczni melodycy z dużą łatwością poddający reszcie grupy wiodące tematy. Bardzo wysoki poziom trzyma też sekcja rytmiczna, która punktuje aż miło i prostsze rytmy i te bardziej skomplikowane podziały. Od samego startu wielkim atutem grupy okazała się Emila Derkowska, czarująca nieczęsto spotykaną barwą, i siłą czającą się w tylko pozornie delikatnym głosie. Prawdopodobnie tylko taki wokal mógł wówczas skutecznie odwrócić uwagę od popisów bardzo mocnego składu instrumentalistów. Ot, Quidam – wzór zespołu kompletnego.

Twórcy nie mieli powodów do narzekań i sprawiali wrażenie zadowolonych z tego, co udało się osiągnąć. Muzycznie chyba lepiej nie mogliśmy wystartować, tak po prostu wtedy graliśmy i podobała nam się nasza muzyka – wspomina Meller. –  Ja mam do tej płyty przede wszystkim duży sentyment, a jeśli miałbym jakiś utwór wyróżnić, to na pewno „Sanktuarium", który jako kompozycja nawet po latach broni się świetnie. Wydawnictwo chwalili też krytycy i znawcy tematu. To płyta, którą można spokojnie postawić obok „Moonshine” Collage, czy debiutu Abraxas – pisał w „Przewodniku po polskim rocku progresywnym” Michał Wilczyński. – Grupa zaproponowała bardziej przystępną twarz neoprogresywnego grania. Ciepłe brzmienia gitar, rozbudowane partie klawiszy, dalekie echa zespołów pokroju Camel, to ścieżka jaką podążał Quidam.


* Dwa samodzielne do „Choćbym” i „Płonę”, jeden we współpracy z Michałem Wojciechowskim (gitarzysta zespołu Ogrodnicy) do „Niespełnienie”.
MLWZ album na 15-lecie Steve Hackett na dwóch koncertach w Polsce w maju 2025 Antimatter powraca do Polski z nowym albumem Steven Wilson na dwóch koncertach w Polsce w czerwcu 2025 roku Tangerine Dream w Polsce: dodatkowy koncert w Szczecinie The Watch plays Genesis na koncertach w Polsce już... za rok