The Flower Kings, Half Light - Kraków, Klub Studio, 21.10.2012

Paweł Świrek

ImageDrugiego dnia festiwalu Sophiscapes, który odbył się w Klubie Studio w Krakowie, miał miejsce koncert zespołu The Flower Kings. Jako support wystąpił laureat wyłoniony przez jury pierwszego dnia festiwalu spośród czterech zespołów – zwycięzców głosowania fanów i publiczności. Decyzją jury okazał się nim być zespół Half Light z Torunia. Dla niektórych osób z publiczności ten wybór wzbudził drobne kontrowersje, zapewne przez znaczący udział elektroniki w ich muzyce (dużo syntezatorów, perkusja z automatu – prawie jak kiedyś Framauro, ale styl nieco odmienny). Niektórym występ Half Light kojarzył się nawet z Pet Shop Boys, ale moim zdaniem takie porównanie jest trochę nie na miejscu. Pet Shop Boys to elektroniczny pop przechodzący momentami w disco, a Half Light zmierza bardziej w kierunku art rocka, a tak naprawdę to po prostu synth pop wykonany w dobrym stylu i grany z wyczuciem i smakiem. Zespół zagrał godzinny koncert, na program którego złożyły się piosenki z własnego materiału, w tym z płyty „Black Velvet Dress”, która na rynku ukazała się dzień po festiwalowym zwycięstwie Half Light, a na bis zespół zagrał utwór „Halucynacje” – cover Republiki z płyty „Nowe Sytuacje”. O ile w latach 80.   podziwiałem twórczość Grzegorza Ciechowskiego i jego grupy, tak utwór „Halucynacje” w wykonaniu Half Light jakoś mnie nie powalił. Zdecydowanie wolę oryginał, gdyż tam brzmienie klawiszy jest bliższe Hammondowi i innym naturalnym instrumentom, a ten cover to rzecz za bardzo ociekająca elektroniką.

Po występie festiwalowego laureata nastąpiła przerwa techniczna, po której na scenie zainstalował się zespół The Flower Kings. Przerwę umilały dźwięki z płyty „Saiko” grupy Quidam, która koncertowała na Sophiscaspes dzień wcześniej, zaś sama przerwa trwała dokładnie tak długo, jak ten album. Sprytny zabieg reklamowy wobec nieznających tej muzyki. Punktualnie o 20:30 The Flower Kings rozpoczęli swój kolorowy show.  Na początku swojego występu powitali publiczność długim i bardzo pięknie wykonanym utworem „Numbers”. Wspaniale sprawdzały się w nim, a także w reszcie zagranych na żywo utworach, genialnie brzmiące harmonie wokalne obu gitarzystów Hasse Fröberga i Roine’a Stolta, częstokroć wspieranych przez basistę Jonasa Reingolda. Ponieważ grupa grała koncerty w Polsce w ramach trasy promującej najnowszy album „Banks of Eden”, to spora część materiału pochodziła z tej właśnie płyty. Dlatego jako następny panowie zagrali „For The Love Of God”, po czym przyszła pora na starszy repertuar. Po wykonaniu klasyka „Stardust We Are” większość muzyków opuściła scenę, zostawiając na niej tylko klawiszowca Tomasa Bodina. Tym sposobem koledzy z zespołu dali mu możliwość popisów solowych na klawiszach. Muszę przyznać, że takiego popisu gry dawno nie widziałem. Obecnie mało który zespół pozwala sobie na solówki pomiędzy utworami. Gdy zespół powrócił na scenę, to zagrał fantastycznie prezentujący się na żywo „Last Minute On The Earth”, a następnie grupa zagrała jeszcze trzy utwory, z czego ostatni to „The Truth Will Set You Free”. Po jego zagraniu Kwiatowi Królowie opuścili scenę, ale publiczność nie pozwoliła na to, by był to koniec koncertu. Po prawie dwóch minutach głośnego aplauzu muzycy pojawili się ponownie, wykonując na bis „Paradox Hotel” oraz żywiołowy „I Am The Sun”. Podczas bisów, a także pod sam koniec głównej części koncertu muzycy rzucali w stronę publiczności umieszczone na scenie pomarańczowe baloniki. Gdzieniegdzie rozlegały się nieśmiałe okrzyki „sto lat” pod adresem obchodzącego tego dnia swoje urodziny perkusisty Felixa Lehrmanna (niektórzy pytali się wręcz, czy wzorem niedawnego katowickiego koncertu Anathemy, na scenie nie pojawią się też latające torty ;-))…. Po ponad dwóch godzinach koncertu, pośród gromkich braw rozentuzjazmowanej publiczności panowie definitywnie opuścili scenę, zaś z głośników ponownie popłynęły dźwięki z… ostatniej płyty Quidamu.

Koncert Kwiatowych Królów oceniam bardzo pozytywnie, ale zawsze znajdzie się przysłowiowa łyżka dziegciu w beczce miodu. Choć tak naprawdę to nie zarzut w stosunku do członków zespołu, bo w ich wydaniu byliśmy świadkami świetnego spektaklu, a pod adresem części chyba zupełnie przypadkowych widzów. Jeśli ktoś przychodzi na koncert z zamiarem upicia się piwem i wydawania z siebie dzikich okrzyków zagłuszających muzykę, drażniąc przy tym inne osoby, to niech lepiej zostanie w domu, albo poważnie zastanowi się nad tym, czy wybierać się na taką imprezę. Niestety paru takich osobników znalazło się mniej więcej w połowie rzędu krzeseł ustawionych na wprost sceny. Na szczęście całość rekompensowała znakomita gra muzyków, zwłaszcza precyzyjna sekcja rytmiczna oraz liczne popisy gitarowe. Podczas bisów Hasse Fröberg zagrał solówkę na samym brzegu sceny. Chociaż utwory mogłyby się wydawać nieco przydługie (ale przecież The Flower Kings słyną z komponowania i wykonywania długich utworów), to jednak cały koncert na pewno nie zanudził publiczności. Co więcej, ten występ udowodnił, że tworzący The Flower Kings ludzie to bardzo profesjonalni muzycy, którzy swoją grą i zachowaniem na scenie wprowadzają nieczęsto spotykane w przypadku progrockowych koncertów standardy. Gdyby The Flower Kings działali 30 lat wcześniej, dziś posiadaliby status zespołu kultowego. Choć i tak dla wielu uczestników tego wspaniałego koncertu zespół ten otoczony jest aurą artrockowego kultu. I słusznie. Bo to zespół jakich mało…

MLWZ album na 15-lecie Tangerine Dream: dodatkowy koncert w Poznaniu Airbag w Polsce na trzech koncertach w październiku Gong na czterech koncertach w Polsce Dwudniowy Ino-Rock Festival 2024 odbędzie się 23 i 24 sierpnia Pendragon: 'Każdy jest VIP-em" w Polsce!