MACIEJ MELLER - WYWIAD III
Połowa lat 90. to był niezły czas dla muzyki artrockowej w Polsce. Mówiło się i do dziś czasem się mówi o całej fali „neoprogresywnej” połowy lat 90., bo oprócz Quidam zaznaczyły swoją obecność też grupy Abraxas, Lizard, dosyć prężnie działał Collage. Czułeś się częścią jakieś rodzącej się sceny, fali? Quidam, Abraxas i Lizard debiutowały mniej więcej w tym samym czasie pod skrzydłami tego samego wydawcy. Wiadomo Ci coś może o planach Stocha na zbudowanie wtedy sceny progrockowej w Polsce? Dziś po latach trochę tak to wygląda…
- To był być może jedyny moment w historii, kiedy czułem się częścią jakiegokolwiek zjawiska. Ale oprócz Collage, z którego większą częścią dobrze poznaliśmy się w studio czy w siedzibie Ars Mundi i bardzo się polubiliśmy, między resztą zespołów był raczej dystans. Z czasem, kiedy poznaliśmy się wszyscy trochę lepiej (głównie przy okazji wspólnych koncertów) można było nadrobić wcześniejsze zaległości. Mietek chyba chciał, ale czas pokazał, że zespoły po wydaniu swoich płyt już nie miały ochoty kontynuować z nim współpracy. Być może z tych samych powodów co my?
Masz jakieś szczególne wspomnienia związane z którymś konkretnym muzykiem, zespołem? Zdarzyło Wam się szczerze pogadać przy piwku po koncercie? Podobała Ci się może któraś z tamtych płyt (mam tu na myśli Abraxas, Lizard)? To było jednak nieco inne granie niż Quidam…
- Mam tu na myśli przede wszystkim wspólne koncerty z Colinem Bassem, gdzie jako Quidam połączyliśmy siły z Szymonem Brzezińskim i Marcinem Błaszczykiem z Abraxas, akompaniując Colinowi (plus Dave Stewart, wtedy grający z Camel). Podczas tej europejskiej trasy zdarzało nam się wielokrotnie rozmawiać przy niejednym piwku ;-). To był bardzo miły i twórczy czas. Z płyt, które wówczas się ukazywały najbardziej podobał mi się debiut Lizard, który choć mocno nawiązywał do twórczości King Crimson czy UK, był na swój sposób bardzo ciekawy. Bardzo żałuję, że nigdy nie doszło do wydania debiutu MacLeod, zespołu z Jeleniej Góry, który występował na festiwalu w Stodole, ale nie doczekał wydania płyty. Bardzo podobała mi się wtedy ich muzyka. Liderem zespołu był Agim Dzeljilji, dziś występujący w zespole Oszibarack, a także uznany producent. Jako ciekawostkę pamiętam, że w innym występującym wtedy zespole, Starless z Trójmiasta, na gitarze grał niejaki Tomasz Lubert, później związany z zespołami Virgin czy Video. Taką miał przeszłość! ;-).Przygotowaliście demo złożone z 4-5 utworów dla potencjalnych wydawców. Po pierwsze: jakie utwory na tym demie mogły się znaleźć, oprócz profesjonalnie nagranego „Szukając szczęścia”? Po drugie: Domyślam się, że inne nagrania z tego dema zostały zarejestrowane w klubie Kopernik, o którym już rozmawialiśmy. Jaki tam mieliście sprzęt do dyspozycji?
- Nagrania z „Kopernika” były już dawno zapomniane – zresztą zrobiliśmy je bardziej dla siebie, niż z myślą o pokazywaniu szerzej. Co jakiś czas organizowaliśmy jakieś małe sesje, nagrywając wszystko prostymi środkami, „na setkę”. Nagrania zawiezione do stolicy zostały zrealizowane w Centrum Kultury „Ziemowit” w Kruszwicy przez Irka Kołodzieja, z którym się znaliśmy, i który nam pomógł. Nagraliśmy wtedy na pewno: „Nocne widziadła” i „Głęboką rzekę” (wersja z Emilą i Ewą, ale zupełnie inna niż ta z płyty). Mogły się też tam znaleźć: „Niespełnienie” „Sanktuarium” „Warkocze” - także w innych aranżacjach, lub jeszcze coś innego, ale niestety nie pamiętam…
Jak to było z „Sanktuarium”? Pojechaliście na Gitariadę w 1992 roku, usłyszeliście tam Rivendell wykonujący ten utwór… i co było dalej? Jak to się stało, że ta pieśń, w innej wersji, trafiła 4 lata później na Waszą debiutancką płytę? Dlaczego akurat ten kawałek zwrócił Waszą uwagę? Jaki stosunek do tej historii miał Jarek Szajerski?
- Nie pamiętam dokładnie, po prostu zapadła nam w pamięć ta kompozycja, podobał mi się klimat, jakiś smutek i zarazem patos, który tam usłyszałem. Jarek chyba się ucieszył, że wzięliśmy to „na warsztat”, choć dowiedzieliśmy się po latach, że powstały pewne kontrowersje związane z autorstwem. Zapis przy tytule, który znalazł się na płycie konsultowaliśmy z Jarkiem właśnie, ale jakieś delikatne pretensje miał Przemek Naguszewski (basista i wokalista Rivendell), który uważał, że jakieś fragmenty tekstu czy też muzyki są jego autorstwa. Wszystko jednak wyjaśnialiśmy w przyjacielskiej atmosferze, a po latach Przemek nagłaśniał nawet w Inowrocławiu nasz ostatni występ w składzie z Emilą (dziś jest zresztą wziętym akustykiem).
W jednym ze starych wywiadów, bodajże w jakimś fanzinie z lat 90., wyczytałem, że nazwę Quidam zaproponował Wam ktoś z Ars Mundi (M.Stoch?). Jak to było dokładnie? Czemu doszło do zmiany szyldu? Nie podobała im się nazwa Deep River?
- Było dokładnie tak, jak wyczytałeś. Mietek uważał, że ta nazwa jest nieco banalna i nie do końca pasuje do naszej muzyki. Ponadto kojarzyła mu się za bardzo z Deep Purple, czy Deep Forest. Historia o Quidamie z poematu Norwida na tyle nas przekonała, że postanowiliśmy ulec namowom Mietka – zresztą uważaliśmy, że i tak nazwa Deep River mówi cokolwiek tylko publiczności w naszym regionie, więc nie mieliśmy wiele do stracenia...
Opowiedz mi trochę o procesie tworzenia muzyki. Część utworów na „Jedynce” podpisanych jest przez duet Meller – Florek (muzyka). Jak wyglądało wówczas komponowanie w duecie?
- Po prostu chyba mieliśmy najwięcej pomysłów. Dużo rzeczy robiliśmy na próbach, ale część kombinowaliśmy grając we dwójkę, wymieniając się pomysłami.
Odnoszę wrażenie, że w przypadku pierwszej płyty mieliście trochę kłopotów z tekstami. Jako współautorka „Sanktuarium” figuruje Emilia, „Nocne Widziadła” napisał Zbyszek, a resztę dostarczyli Wam ludzie spoza zespołu. Opowiedz jak do tego doszło i z czego to wynikało? Kim, oprócz Wojtka Szadkowskiego, byli ludzie, którzy napisali teksty?
- Nikt z nas, łącznie z Emilą nie czuł się dobrym tekściarzem, więc szukaliśmy wsparcia gdzie się dało. I tak: Seba Chosiński („Głęboka rzeka”) zapraszał nas rokrocznie do Wągrowca na „Noc Symfoniczną”, Michał Wojciechowski („Niespełnienie”) grał na gitarze w Ogrodnikach, a Danka Niewiadomska czy Monika Dziewiałtowska – Gintowt („Bajkowy” i „Warkocze”) to były koleżanki Emilii. Resztę rzeczy dopisał, bądź przerabiał w studio Szadkoś. Mam wrażenie, że Emila po tych doświadczeniach spróbowała swoich sił na drugiej płycie i zobaczyła, że potrafi to fajnie robić...
Napomykając o pracy nagraniowej debiutu użyłeś sformułowania „9-cio miesięczna mordęga”. Wnioskuję więc, że nie był to łatwy i przyjemny proces. Opowiedz mi troszkę więcej o okolicznościach, w jakich powstawała płyta „Quidam”. Wiem już, że z powodu zapracowania „Kolaży” przeciągały się miksy…
- Wiesz, byliśmy na fali i w cugu, cała ta otoczka, wszystko było nowe, ciekawe. Dlatego przez większą część pracy nie czuliśmy znużenia. Każdy z nas urywał się na jakiś czas do domu, ale Zbyszek siedział w Warszawie prawie cały czas, zaraz po nim ja. Ale najwięcej ta płyta zawdzięcza moim zdaniem ogromnemu zaangażowaniu Krzysia Palczewskiego, który wycisnął z tego niezbyt dobrze wyposażonego studia bezwzględne maksimum... Wszyscy potem zauważali i wychwalali wkład Wojtka i Mirka, ale to Krzyś zrobił najwięcej (potem Wojtek, a Mirek właściwie zagrał tylko solo w „Choćbym” i sporo pomógł już w samej promocji). Kiedy to się skończyło poczuliśmy radość i ulgę, ale zaraz potem zdałem sobie sprawę, że już nigdy nie chcę siedzieć w studio tak długo, pracując nad materiałem...
„Quidam” ma dziś status albumu kultowego. Nie ma wątpliwości, że to bardzo ważna płyta dla polskiego artrocka. Jak Ty widziałeś tę płytę wtedy i jak widzisz ją dziś? Byłeś zadowolony z tego, co udało się wtedy stworzyć? I trudniejsza część pytania – czy Twoim zdaniem „Jedynka” dobrze broni się przed upływem czasu?
- Wtedy po prostu czułem radość, że mamy fajną płytę, która podoba się ludziom i zaczynamy żywot od nowa, otwieramy jakiś nowy rozdział. Muzycznie chyba lepiej nie mogliśmy wystartować, tak po prostu wtedy graliśmy. I podobała nam się nasza muzyka. A dziś? Brzmienie czy produkcja na pewno się nie bronią, jest to płaskie, mało dynamiczne i momentami przeprodukowane – moim zdaniem. Z tego samego powodu także trudno mi dziś słuchać „Moonshine”, choć to klasyk prog-rocka i muzycznie wspaniała płyta. Myślę, że jeśli ktoś jest fanem takich klimatów, to nasza płyta po tylu latach się broni, ale nie oszukujmy się – dziś są zupełnie inne standardy i oczekiwania brzmieniowe... Ja mam do tej płyty przede wszystkim duży sentyment, a jeśli miałbym jakiś utwór wyróżnić, to na pewno "Sanktuarium", który jako kompozycja po latach broni się świetnie. Chętnie nagrałbym go kiedyś jeszcze raz, np. z małą orkiestrą?
Wiem, że w 1996 roku zagraliście trochę koncertów. Jeszcze przed premierą w styczniu zagraliście przed Collage w Bydgoszczy, później był Festiwal Progresywny w warszawskiej Stodole, a w październiku otwieraliście koncert Areny… Opowiedz o tych imprezach.
- Koncert przed Collage słabo pamiętam, ale festiwal wspominam super. To była chyba pierwsza taka inicjatywa w Polsce, zagrało sporo fajnych zespołów, była Telewizja Polska (!) w osobie Maćka Chmiela z ekipą. Miały być kontynuacje, ale dużo zespołów chyba pouciekało od Mietka i jakoś to wszystko upadło. Przed Areną mieliśmy super przyjęcie, potem okazało się, że chyba lepsze niż oni, co spowodowało, że przy kolejnych spotkaniach na innych imprezach odnosili się do nas mało sympatycznie. Cóż, różnie bywało w podobnych sytuacjach, np. Colin Bass czy Dave Stewart potrafili nas poprosić o autograf na naszej pierwszej płycie, kiedy zobaczyli jak przysłuchujemy się ich próbie w Hali Wisły (przed koncertem „Harbour of tears”). To było szokujące dla takich fanów Camel jak my, ale oczywiście miłe...
O co chodziło z tą Areną? Już kiedyś doszły mnie słuchy, że podobno spotykały Was jakieś drobne nieprzyjemności po dobrych występach w roli supportu. Mógłbyś coś więcej napisać o tym „mało sympatycznym odnoszeniu się” muzyków Areny do Was?
- Nie chciałbym jakoś specjalnie eksponować tych wątków, czy je analizować. Może panowie mają specyficzny sposób bycia?
Masz jakieś szczególne wspomnienia związane z koncertami promującymi „Quidam”? Jak prezentował się typowy set tamtych występów? Rotowaliście utworami, czy raczej mieliście swój żelazny zestaw? Wiadomo, że występowanie na żywo to niełatwa sprawa i trzeba mieć do tego pewne predyspozycje… Czy cały zespół czuł się wówczas dobrze na scenie? Jak radziliście sobie z tremą?
- Kilka koncertów na pewno wspominam szczególnie: „Pod Przewiązką”, w „Stodole”, przed „Areną”, na festiwalach w Holandii (Zwolle i Uden). Setlista nieznacznie się zmieniała w zależności od ilości dostępnego czasu na nasz występ. Graliśmy właściwie wszystkie utwory z płyty (z wyjątkiem „Bijących serc”) wplatając w „Sanktuarium” solo z „Firth of Fifth”, a także covery: „Rhayader + Rhayader Goes To Town” i „The White Rider” Camel. Wydaje mi się, że radziliśmy sobie nieźle, a z czasem coraz lepiej – szczególnie kiedy wszystko się zgadzało od strony technicznej ;-). Największy kłopot miała chyba Emila, która niezbyt komfortowo czuła się w roli frontmenki i osoby prowadzącej koncert. Jednak nadrabiała z nawiązką te „niedoskonałości” wokalnie.
Jak to było z „Warkoczami”, plebiscytem Muzycznej Jedynki i teledyskiem? To był Wasz pierwszy klip, narobił sporo pozytywnego zamieszania i to na skalę krajową. Pamiętasz może co miało decydujący wpływ na to, że wybraliście do promocji „Warkocze”, a nie „Bajkowego”, który również był brany pod uwagę?
- Wybraliśmy balladę, licząc na sukces. Telewizja dawała jakieś pieniądze na produkcję (bodaj 20 tys. zł.) i zaoferowano nam pomoc Zbyszka Rybczyńskiego, młody zdolnego operatora z Łodzi. On przedstawił nam swoją, zupełnie dla nas zaskakującą wizję tego obrazka. Opowiedział jak sobie wyobraża pracę i postanowiliśmy mu zaufać, wychodząc z założenia, że on wie więcej o filmowaniu niż my i jako artysta także chce zrealizować swoją wizję. Pierwszą część klipu kręciliśmy w Zakopanym (Morskie Oko), drugą w Łodzi, przy pomocy statystów z łapanki ulicznej (śmiech). Wszystko było robione na taśmie filmowej i wyszło bardzo pięknie, plastycznie, malarsko powiedziałbym. Potem trzeba było głosować, żeby choć trochę zaistnieć w telewizji, więc sztab znajomych, przyjaciół zespołu, fanów i lokalnych patriotów dzielnie słał kartki pocztowe. Utwór wskoczył od razu na pierwsze miejsce, pozostał tam przez 2 tygodnie i wyleciał poza telewizję. A „Bajkowy” został później power playem w stacji... RMF FM (!) i przez cały tydzień był grany kilka razy dziennie w najlepszych porach. Wyobraźmy sobie dziś taką sytuację (śmiech).