MACIEJ MELLER - WYWIAD IV
Poruszaliśmy już kwestie wczesnych inspiracji. Zapytam teraz inaczej. Jakiej muzyki słuchaliście już w czasie pracy nad pierwszym materiałem Quidamowym? Na pewno oprócz grania dużo rozmawialiście o muzyce, wymienialiście się płytami. Pamiętasz może co podsuwali Ci do odtwarzacza koledzy? Co Ty im polecałeś, żeby „zwrócili uwagę”? No i wreszcie, jaki stosunek miałeś do fali grunge’u, która zalała świat właśnie w czasie, kiedy Wy budowaliście swój styl, tak przecież odmienny od panujących trendów?
- Nie wspomniałem wcześniej o Yes, których po raz pierwszy usłyszałem u Radka Scholla. O dziwo tą pierwszą płytą było „90125”, którą natychmiast pokochałem. To był dla mnie majstersztyk: kompozycyjny, wokalny i producencki. Trevor Horn to mistrz konsolety, a brzmienie tej płyty do dziś powala. Radek wiedział, że uwielbiam The Beatles, te ich słynne harmonie wokalne i na pierwszy ogień puścił mi „Leave It”. Oniemiałem. To było fantastyczne, choć sama kompozycja po latach wypada raczej blado na tle reszty albumu… Wtedy jednak byłem zachwycony i Yes (zaraz po The Beatles i Queen) stał się trzecim zespołem, którego dyskografię postanowiłem zgłębić. Jakież było moje zdziwienie, kiedy po „90125” włączyłem „Relayer”! Nie byłem w stanie tego słuchać, zasypiałem ;-). Stopniowo jednak „dotarłem” w końcu do tej płyty, najpierw jednak przechodząc etap „The Yes Album” i „Fragile”. Po Yes zaczął się cały etap artrockowy: Pink Floyd, Focus, King Crimson (choć na początku z dużym trudem – jak przy „Relayer”), Camel, Genesis, UK itd. Przyszedł też bardziej właściwy moment na SBB i „Memento z banalnym tryptykiem”.
Podczas nagrań pierwszej płyty jakoś specjalnie nie zatrzymywałem się na jakichś płytach. Zawsze u mnie to się odbywało wielotorowo – i tak jest do dziś. Kiedy pojawił się blues – rock, nie porzuciłem The Beatles. Dalej podobnie, muzyka zostawała na półce, w głowie. Oczywiście niektóre płyty dziś nie robią takiego wrażenia jak kiedyś, ale sporo się pamięta. Bogactwo i wielowątkowość artrocka uświadomiło i otworzyło mnie na muzykę w ogóle. Pomyślałem, że takie granie mnie bardzo kręci, ale w każdym gatunku jest tyle fantastycznych dźwięków, że grzechem byłoby zamknąć się w jednej stylistyce. Od Yes nie było daleko do muzyki klasycznej, od King Crimson do jazzu, metalu czy później nowej fali, Pink Floyd dzielnie i awangardowo eksperymentował (choćby na „Ummagummie”), a Kansas, Supertramp czy Styx pisali świetne popowe piosenki… Długo można wymieniać te specyficzne połączenia. Jeśli gdzieś przeczytałem, że SBB „zrzynało” z Mahavishnu Orchestra, a Dżem z The Allman Brothers Band, musiałem także poznać ten drugi zespół – i wcale po tym nie porzucałem SBB czy Dżemu! Wracając do „Jedynki” - po ukazaniu się naszej płyty z dużym zdziwieniem czytałem w recenzjach o skojarzeniach z Renaissance, którego wtedy nikt z nas nie słyszał! To samo Jethro Tull czy Camel, które choć uwielbialiśmy (ze wskazaniem na Camel), to jednak kojarzyły się z nami głównie za sprawą użycia fletu… Jeśli miałbym wskazać jakieś konkretne odniesienia czy bezpośrednie inspiracje, to ja sam chciałem (świadomie) uzyskać w drugiej części „Sanktuarium” podobne brzmienie, taką bogatą fakturę, jak we wczesnym Genesis, za pomocą gitar 12-sto strunowych. Więcej „grzechów” nie pamiętam, ale na pewno więcej o swoich inspiracjach dowiedzieliśmy się z recenzji po ukazaniu się płyty (śmiech).
Jaki jest Twój stosunek do utworu „Jest taki samotny dom” Budki Suflera? Nagraliście go na potrzeby drugiej płyty, ale mam wrażenie, że „duchy” tego utworu unoszą się też nad klimatem i tematyką „Sanktuarium”.
- Zainteresowałem się bliżej tym utworem dopiero, kiedy Piotrek Kosiński zaproponował nagranie go na płytę w jakiejś naszej wersji, z gościnnym udziałem pana Krzysztofa Cugowskiego. Z tego może płynąć wniosek, że „Sanktuarium” raczej nic nie zawdzięcza temu klasykowi Budki. Jako, że miksowaliśmy całą płytę w Lublinie w studio PR „Hendrix”, którego szefem był Jerzy Janiszewski od wielu lat bardzo blisko związany z Budką Suflera, pomysł wydawał się całkiem realny do zrealizowania. Pan Lipko wyraził ustną zgodę na nagranie, a pan Cugowski zgodził się zaśpiewać fragment. Kiedy Paweł Skura (miksował płytę) w końcu ściągnął go do studia, okazało się, że oba głosy nie bardzo do siebie pasują i nic z tego nie wyszło. Nas wtedy nie było w Lublinie, ale z ufnością przyjęliśmy wersję Pawła, zresztą dziś bardziej niż wtedy jestem sobie w stanie wyobrazić, że rzeczywiście to nie był dobry pomysł (śmiech). Dlatego jak pewnie zauważyłeś, w wersji płytowej brakuje części tekstu... Utwór Budki to monument polskiego rocka – zresztą jak i cała pierwsza płyta. My odarliśmy ten numer z patosu i zrobiliśmy wersję bardziej klimatyczną, tak po prostu odczytaliśmy ten tekst. Choć powiem szczerze, że brakuje mi w tej wersji tego ognia, który ma riff z oryginału. Dziś tak łatwo bym się go nie pozbywał.
Nigdy nie słyszałem „Sanktuarium” w wersji Rivendell. Słyszałem tylko, że była to ballada o zabarwieniu heavy metalowym. Spróbuj mi opisać zmiany jakich dokonaliście opracowując ten utwór w Waszym stylu. Domyślam się, że rozbudowaliście go. W wersji Rivendell chyba był krótszy….?
- Miałem to gdzieś na video, albo ktoś znalazł na Youtube i mi przesłał. Ciekawostka. Brzmiało to jak ballada Iron Maiden, choć nie jestem specjalistą od tego bandu. Spokojna zwrotka i mocny refren, około 3-4 minuty, klasyczny układ zwrotka – refren. U nas właściwie jest dość podobnie, ale same instrumenty klawiszowe zrobiły dużą różnicę w zwrotkach i refrenach. Oprócz tego dodaliśmy temat przewodni, który był potem przetwarzany i został rozwinięty w całą część instrumentalną, gdzie pojawiają się jeszcze flety, wiolonczela, obój i gitary 12-strunowe. Różnica była kolosalna, głównie jeśli chodzi o brzmienie i formę utworu.
Który utwór z debiutu wskazałbyś oprócz „Sanktuarium” jako reprezentatywny dla stylu Quidam? Nie masz wrażenia, że mocno płytę określa też „Płonę”? Chodzi mi między innymi o ten melodyczny motyw przewodni, mam wrażenie bardzo charakterystyczny dla Waszego stylu. To ponoć jeden z ostatnich utworów jakie powstały na album? Ukończyliście go na tydzień przed wejściem do studia…?
- Może masz rację... Właściwie chyba cała ta płyta brzmi spójnie i każdy utwór mógłby ją określać – może z wyjątkiem „Nocnych widziadeł”, gdzie zwrotki i refreny były jakieś takie inne od reszty płyty. Rzeczywiście „Płonę” powstało na końcu i wchodząc do studia mieliśmy dość mgliste pojęcie co z tego utworu powstanie po nagraniu :-). Z pomocą Krzyśka i Wojtka udało się to złożyć i powstała dość fajna suita. Razi mnie najbardziej mocno infantylny tekst, do dziś nie przepadam za tą „Wojtkową poetyką” :-). „Na mojej dłoni mała łza” czy „Tajemny głos prowadzi mnie” to tylko pierwsze z brzegu frazy, których dziś na pewno nie chciałbym na płytach Quidam (śmiech).Czytałem, że to właśnie podczas wspomnianego wcześniej Festiwalu Progresywnego w Warszawie, w kwietniu’96, poznaliście Piotra Kosińskiego. Opowiedz mi o tamtym spotkaniu. - To była zwykła sympatyczna rozmowa na korytarzu. Piotrek pochwalił nasz debiut i zaprosił do swojej audycji „Rock Malowany Fantazją” w RMF FM. Więcej szczegółów tej rozmowy po prostu nie pamiętam...
Skorzystaliście z tego zaproszenia? Rozumiem, że Piotr puszczał Waszą muzykę w RMF FM w tamtym czasie?
- Tak, byliśmy na nocnej audycji i bardzo przyjemnie spędziliśmy czas. Piotr puszczał naszą muzykę, ale tylko podczas swoich audycji. Na „regularnej” antenie było dużo trudniej :-).
Rozmawialiśmy już trochę o Stochu i Ars Mundi. Chciałbym jeszcze wiedzieć, kiedy (przynajmniej mniej więcej) i w jakich okolicznościach doszło do rozstania z Ars Mundi? Był taki moment, że zostaliście bez wydawcy, czy może rozstawaliście się mając już w zanadrzu Rock Serwis?
- Nie pamiętam ani kiedy, ani w jakich okolicznościach, ale byliśmy już „po słowie” z Piotrem. Wydaje mi się, że nasza współpraca z Ars Mundi zakończyła się około rok, może półtora po wydaniu płyty.
Pamiętasz warunki umowy z Rock Serwisem? Domyślam się, że w tym przypadku nie doszło do podpisywania jakichś umów stricte „biznesowych”, ale pewnie jakieś wzajemne oczekiwania mieliście. Czego Wy oczekiwaliście od swojego drugiego wydawcy, ewentualnie czego oczekiwał Rock Serwis od Was?
- Na pewno oczekiwaliśmy pewnej elementarnej uczciwości i do dzisiaj się na Piotrze nie zawiodłem w tej kwestii. Jeśli czegoś nie mógł dla nas zrobić mówił nam o tym wprost i choć bywaliśmy wtedy rozczarowani, to przynajmniej było to uczciwe z jego strony i mieliśmy czystą sytuację. Na początku podpisaliśmy normalną umowę, która właściwie do dziś niewiele się zmieniła i opiera się głównie na wspólnym partnerstwie w projekcie, jakim jest Quidam. Cała siódemka (6 muzyków + Piotr) wspólnie inwestuje w wydawnictwa i wspólnie zarabia. To piękny układ, choć ma swoje ograniczenia, związane np. z promocją zespołu, czy organizacją koncertów.
Opisz mi wydarzenia po wydaniu debiutu, czyli mniej więcej od połowy 1996 roku, do premiery „Snów aniołów”. Jak wyglądało w ciągu tamtych dwóch lat funkcjonowanie Quidam? Jak często koncertowaliście? Kiedy zaczęliście pisać nowe utwory?
Niewiele pamiętam. Był jakiś tour press, a z ważniejszych koncertów festiwal w Stodole czy pierwszy wyjazd na zachód na festiwal „Day of dreams” w Zwolle (graliśmy tuż przed Jadis). Ten wyjazd wspominam szczególnie ciepło i uważam za istotny z kilku powodów. Pierwsze "zderzenie" z zachodnią rzeczywistością koncertową było kosmiczne, jakbyśmy przyjechali z tajgi :-) I nie mówię tylko o różnicy w klasie instrumentów, ale całym zapleczu, technice czy organizacji imprezy. Zupełnie nieświadomie zafudowaliśmy przyjaciołom Holendrom małą powtórkę z historii PRLu - przywieźliśmy tylko około 20szt. "jedynki" i o ostatnią sztukę odbyła się jakaś szarpanina, niczym w mięsnym o parówki :-) Po koncercie poznaliśmy także braci Maćka i Jacka Połapów ze Śląska, przesympatycznych ludzi. Ta znajomość oprócz późniejszych spotkań, ciekawych rozmów i wielu miłych chwil, zaowocowała także znacznym wsparciem finansowym ze strony Jacka, dzięki któremu mogliśmy kupić wyposażenie do naszej sali prób! U Maćka z kolei spaliśmy (w Niemczech) podczas jednego z kolejnych wyjazdów na zachód Europy. Takich ludzi się nie zapomina, bo - co ważniejsze od pieniędzy - wspaniała to była znajomość i mam nadzieję, że wkrótce znów się spotkamy! Po Zwolle było zaproszenie na festiwal „Planet pull” w Uden (gwiazdą był Ritual) czy koncerty przed Areną w Polsce. Był jeszcze słynny koncert Camel z gościnnym udziałem Emilii i Ewy. W międzyczasie na próbach powstawały nowe utwory. Kiedy został jakiś miesiąc do wejścia do studia zadecydowaliśmy o rozstaniu z Ewą, co było pierwszym tak trudnym momentem w naszej historii. 30 stycznia 98 mieliśmy zacząć nagrania, a Jacek pojawił się na pierwszej próbie jakoś na początku stycznia! Jednak bardzo szybko powymyślał swoje partie i to tyle, że w studio musieliśmy z niektórych rezygnować.
Skończyłeś Technikum w roku 1995? Co robiłeś po zakończeniu szkoły w sensie „pozamuzycznym”?
- Niestety nie skończyłem technikum. Wytrwałem 3,5 roku i w okolicach „Jedynki” wyrzucono mnie za nieobecności. To kolejny skutek uboczny długiej pracy przy płycie, choć to był głównie mój wybór, niestety niezbyt trafny – tak dziś to oceniam. Czyli klasyczna rock&rollowa historia (śmiech). W kolejnych latach ukończyłem liceum ogólnokształcące dla pracujących i pracowałem w 2 sklepach muzycznych na terenie Inowrocławia.
Rozstanie z Ewą Smarzyńską. Jak to było dokładnie?
- Z tamtej perspektywy po prostu uważaliśmy, że Ewa zbyt mało się angażuje w pracę dla zespołu. Zbliżał się termin wejścia do studia i na 2 miesiące „przed” Ewa miała przygotowaną jedną (!) partię fletu… Bardzo nas to niepokoiło, a ona zdawała się nie rozumieć naszych trosk. Było nam bardzo przykro, ale uważaliśmy, że to muzyka jest najważniejsza i nie chcieliśmy, aby nieprzygotowanie któregoś z członków zespołu odbiło się na jakości nowych nagrań. Dlatego mimo naszej sympatii do Ewy, zdecydowaliśmy się na spotkanie, szczerą rozmowę i pożegnanie. Było bardzo smutno… Na szczęście czas leczy rany i po jakimś czasie nasze relacje pozostały serdeczne na tyle, że Ewa i Martijn (dziś mąż Ewy, którego poznała właśnie dzięki występom w Quidam) poprosili mnie o wykonanie na ich ślubie kościelnym „Horizons”, co uczyniłem z ogromną przyjemnością.
Czy Jacek był pierwszym i głównym kandydatem na nowego flecistę? Wiem, że mieliście o nim dobre zdanie od czasu zapoznania na Gitariadach. Kto z Was najlepiej go pamiętał, kto miał na niego namiary? Dzwonił do Jacka podobno Zbyszek w czasie Świąt Bożego Narodzenia…
- Jacek był jedynym kandydatem. Podobał nam się jego bardziej ekspresyjny sposób gry na tym instrumencie, chcieliśmy to mieć w naszej muzyce. Ewka grała bardziej lirycznie, co świetnie zagrało na „Jedynce”, a Jacek wniósł inną, bardziej dynamiczną przestrzeń do naszych utworów. Pamiętaliśmy go świetnie wszyscy, ale dzwonił rzeczywiście Zbyszek.