Quidam (XII): Wywiad z Maciejem Mellerem - część 5

Maurycy Nowakowski

ImageMACIEJ MELLER - WYWIAD V

Podobno na albumie „Quidam” „wystrzelaliście” się ze wszystkich pomysłów. Rozumiem więc, że do pracy nad drugim krążkiem przystąpiliście z „czystą kartą”. Kiedy i w jakich okolicznościach powstawały utwory na „Sny Aniołów”? Łatwo wpadaliście na nowe pomysły? Weszliście do sali prób zaraz po premierze pierwszej płyty?

- To prawda, nie zostało nam nic, przecież nawet na „Jedynkę” niektóre rzeczy dorabialiśmy tuż przed wejściem do studia („Płonę”). Utwory powstawały na próbach, kiedy zaczęły opadać emocje związane z debiutem. Chyba nie za bardzo wiedzieliśmy w którą stronę pójść i to niestety słychać na płycie… Słuchaliśmy wtedy namiętnie Petera Gabriela „Secret World Live” i ta płyta nas absolutnie urzekła swoim klimatem, pozytywną energią, produkcją. Robert Amirian zaszczepił niejako w nas takiego bakcyla ambitnego popu spod znaku Tears For Fars („Elemental” czy „Raul and the kings of Spain”), Seala czy Talk Talk („Colour of Spring”). Jednak nie chcieliśmy zupełnie porzucać naszych art - rockowych ciągot. Stąd mamy na jednym biegunie „Moje anioły” „Morelowy sen” czy „Wesoła”, a na drugim „Łza” „Jest taki samotny dom” czy „Pod powieką”, który uważam obok „Sanktuarium” za najbardziej udaną kompozycję wcielenia z Emilą. Coś dziwnego jest z tą płytą, sam nie do końca potrafię to określić… Niby niezłe kompozycje, aranżacje, a jednak czegoś zabrakło i czuć ten „rozkrok”.

W jednym z wywiadów powiedziałeś, że kompozycje na „Sny” powstawały w pośpiechu. Z czego wynikał ten pośpiech? Zależało Wam na tym, aby szybko pójść za ciosem?

- To było nowe doświadczenie, nowy rodzaj pracy. „Jedynka” była robiona bez kontraktu, spokojnie – jak to zwykle debiut. Tu już sami chcieliśmy i musieliśmy narzucić sobie szybsze tempo. Nie było kompozycji, a czuliśmy, że warto pójść za ciosem. Staraliśmy się, ale ten pośpiech i presja nam nie służyły. Tak jest zresztą do dzisiaj – nie potrafimy sobie narzucić jakiegoś planu wydawniczego. Dopóki nie ma zebranego i ogranego materiału nie rezerwujemy terminów studia i nie ustalamy kwestii wydawniczych.

Odwołam się do wywiadów Twojego i Zbyszka sprzed kilku lat. Ty powiedziałeś w „Teraz Rocku”, że miksy przebiegały „w bardzo nerwowej atmosferze”. Zbyszek z kolei w innej rozmowie stwierdził, że nad tym albumem „od początku krążyło jakieś fatum technicznych złośliwości”. Jakie konkretnie wydarzenia wpłynęły na to, że pamiętacie okres rejestracji tej płyty jako trudny, nerwowy czy wręcz pechowy?

- Nagrania w studio Zbigniewa Preisnera w Niepołomicach przebiegły właściwie w miarę normalnie i planowo. Trzeba było tylko się spieszyć, bo studio miało swoje napięte terminy. Właściwie udało się wszystko nagrać, oprócz partii Emilii do „Pod powieką”, ponieważ tekst nie był gotowy. Prawdziwe problemy zaczęły się w studio Hendrix w Lublinie. Paweł Skura, który miał wszystko zmiksować nie był zadowolony z jakości zarejestrowanych ścieżek. Lubelskie studio było wtedy bardziej zaawansowane technologicznie, był świetny magnetofon, 24-śladowy analogowy Studer, był znakomity stół Amek Hendrix i dodatkowo Pro Tools, co nie było wtedy częstym zjawiskiem. My mieliśmy wszystko zarejestrowane cyfrowo na taśmach Hi-8 i podczas przegrywania co rusz pojawiały się jakieś dropy, zniekształcenia i brudy, co doprowadzało Pawła do szału. Po prostu musiał ratować ten materiał, co nie było dla niego komfortowe, a my drżeliśmy czy naszą płytę uda się doprowadzić do stanu „wydawniczego”. Udało się, ale to nie był koniec trudności. Zapadła decyzja o nagraniu wersji anglojęzycznej. Piękne przekłady zrobił nam Tomek Beksiński i dodatkowo zgodził się wziąć udział w sesji wokalnej, żeby wspomóc Emilę swoją ogromną wiedzą o języku angielskim. Jako, że to nie była Emilii najmocniejsza strona, te kilka wspólnie spędzonych dni było również bardzo nerwowych. Siedziałem w reżyserce z Tomkiem i Pawłem, a Emila w studiu co rusz rzucała słuchawkami (śmiech). W dużych bólach jakoś doprowadziliśmy to do końca…

Z tego co się orientuję premierę drugiego albumu poprzedził singel. Skąd pomysł na wydanie małej płytki, nośnika który w Polsce chyba nigdy nie był specjalnie popularny? Kiedy to wydawnictwo się ukazało, w jakim mniej więcej nakładzie?

- Mieliśmy rejestrację koncertu z Corbigny we Francji i żeby nie przedłużać oczekiwania na nową płytę, zmiksowaliśmy „Moje anioły” dodając do płytki „Bajkowego” i „Rhayadera” z tego koncertu. To jest bardziej maxisingiel z niepublikowanymi nagraniami. Nawet miks „Aniołów” jest zupełnie inny niż na płycie. Był to także symboliczny „łącznik”, ponieważ w Corbigny grała z nami Ewa…

Opowiedz mi trochę więcej o kulisach współpracy z Rock Serwisem. Mówiłeś, że wspólnie finansujecie działalność zespołu. W tamtym czasie podobno sami opłaciliście sobie studio nagraniowe. Rock Serwis zajął się więc tylko wydaniem albumu i jego promocją?

- Od początku zawsze wspólnie z Rock Serwisem inwestujemy w nasze wydawnictwa. Akurat wtedy to Piotr Kosiński załatwił studio w Niepołomicach, potem miksy w Hendrixie (z Jerzym Janiszewskim, wspomnianym wcześniej „dobrym duchem” Budki Suflera), zajął się wydaniem i promocją płyty.

Wróćmy jeszcze na momencik do okresu „Snów”. Zbyszek w jednym z wywiadów powiedział, że rozmawialiście przed premierą tamtej płyty z firmą Mercury, oddziałem Polygramu, ale nie podpisaliście z nimi umowy z powodu jakichś „obostrzeń”. Pamiętasz tamtą historię?

- Rzeczywiście, pamiętam, że była taka sytuacja, ale szczegóły gdzieś uleciały. Pamiętam tylko, że w imieniu firmy rozmawiał wtedy z nami Stanisław Trzciński (syn kompozytora Wojciecha Trzcińskiego), który do dziś chyba działa w tzw. show biznesie ;-).

Pamiętasz jak to było z pomysłem na anglojęzyczną wersję „Snów”? Kto wpadł na ten pomysł? Skąd i kiedy na horyzoncie wzięła się Musea? Ta firma już w 1997 roku wydała na rynki zachodnie Wasz debiut. Zadziałały tu kontakty Piotra Kosińskiego?

- Po koncertach w Holandii i Francji promujących „Jedynkę” zobaczyliśmy, że jest dość spore zainteresowanie naszym zespołem. Kiedy doszło do współpracy z Rock Serwisem i „Sny Aniołów” były na ukończeniu, Piotrek uruchomił swój kontakt z szefem firmy Musea. Z tego co pamiętam podpisali jakąś umowę o dystrybucji, a później o wydaniu „Angel’s Dreams”. I o ile wiem, także „Jedynka” była tam tylko w dystrybucji. Ogólnie rzecz biorąc – to był pomysł Piotra.

Tomasz Beksiński. Jak doszło do tego, że tak zaangażował się w pomoc nad „angielskim projektem”? Znaliście się z Tomaszem wcześniej, czy było to pierwsze spotkanie?

- Tu także zadziałała znajomość z Piotrem, który był, chyba mogę tak powiedzieć, dobrym kolegą Tomka. Kiedy powstał pomysł na „angielską” płytę, Piotr w naturalny sposób pomyślał o Tomku, którego znał, który już był bardzo uznanym specjalistą w dziedzinie tłumaczeń, i – co ważne – siedział w podobnych klimatach muzycznych. Zrobił to po prostu genialnie, w dodatku nie chciał pieniędzy i zaoferował swoją pomoc przy nagraniach! Nie byliśmy jakimś jego ulubionym zespołem (jego faworytem był na pewno Abraxas), jednak miał dla nas sporo sympatii i chciał wesprzeć nasze starania. Ważnym czynnikiem była też niewątpliwie znajomość z „Kosiakiem”.

Czy ten lekki zwrot w kierunku prostszemu graniu przełożył się na wyniki komercyjne? Jak rynek przyjął „Sny Aniołów”?

- Rynek ogólny przyjął płytę „nijak”, po prostu obojętnie. Podobnie zresztą jak „Jedynkę”. Do dziś wszystko, co leży gdzieś obok „Prog-rocka” jest w mediach traktowane jak jakaś zaraza. Nie pamiętam dlatego jakim cudem „Sny” znalazły się w dystrybucji w Pomaton EMI...  A fani tej muzyki przyjęli płytę ciepło, ale jednak z większym dystansem niż debiut. Musieliśmy po raz pierwszy skorzystać z kredytu zaufania, jaki zdobyliśmy przy poprzedniej płycie. Tak mi się wydaje.

W 1997 roku Musea wydała „Quidam”, rok później „Angel’s Dreams”. Jakie było zainteresowanie słuchaczy tymi płytami poza Polską? Gdzie mogliście liczyć na największe zainteresowanie?

- Musea nie wydała „Jedynki”, chyba, że o czymś nie wiem. Jakie zainteresowanie płytami było poza Polską? Tego dokładnie nie wiem, ale na koncertach byliśmy chętnie przyjmowani w Holandii, Francji, Belgii i Hiszpanii. Pierwszy raz zagraliśmy też w Szwecji, Włoszech i Anglii. No i w Meksyku.

Chciałbym po kolei poruszyć sprawę wydarzeń z maja 1998 roku, bo tam się chyba dosyć sporo działo. Po pierwsze koncerty z Wettonem. Rozumiem, że to inicjatywa Piotra Kosińskiego? Pamiętasz jakieś szczegóły z tamtych występów?

- Pamiętam koszmarne brzmienie w hali Wisły i trochę lepsze w Filharmonii Bydgoskiej. Organizatorem tego drugiego był Janusz Korbiński (ówczesny menadżer Abraxas), który zawsze, nie wiedzieć dlaczego, nienawidził Quidam i zrobił wszystko, żeby nam utrudnić zagranie normalnej próby… Ludzie przyjęli nas ciepło, a sam Wetton był najbardziej zachwycony głosem Emilii, porównując go do Barbary Streisand.

Współpraca z Bassem. Początek Twojej i Jacka współpracy z Colinem, jeśli mnie pamięć nie myli, też datuje się na maj’98? Kto był inicjatorem tamtego połączenia sił? Jako sympatycy Camel musieliście być bardzo podekscytowani całą tą historią…?

- Z Colinem poznaliśmy się, choć to może za duże słowo, po próbie w hali Wisły. Kilka miesięcy później – pamiętam, że to było chyba podczas mojej wizyty u Jacka w Gdańsku – dostałem wieczorem telefon, chyba od Zbyszka, że Colin Bass chciałby, żebym zagrał z nim koncert w Poznaniu. Myślałem, że robi sobie jaja, bo to brzmiało dla mnie zupełnie nieprawdopodobnie. Od słowa do słowa okazało się, że Witek Andree będzie miał dystrybucję płyt Colina (właściwie Sabah Habas Mustapha) w Polsce i chce zorganizować mu mały koncert promocyjny w Poznaniu, w Cafe „Głos”. Ponieważ Colin nie radził sobie najlepiej z grą na gitarze, zasugerował mój udział, bo znał moją grę z płyty, którą otrzymał od „Kosiaka” podczas pobytu Camel w Krakowie. Nie muszę dodawać z jak wielką ochotą zgodziłem się zagrać. Później dołączył do nas Jacek, a w czasie koncertu w jednym utworze zagrał też Zbyszek.

No i trzecia sprawa majowa – koncert w radiowej Trójce. Występy w studio im. Agnieszki Osieckiej chyba zawsze są wyjątkowe… To był główny koncert promujący „Sny” w Polsce?

- Czy główny nie pamiętam, ale na pewno był ważny i wyjątkowy – jak każdy w „Trójce”. To studio ma pewną specyficzną atmosferę, jest tam jakaś fajna „chemia”. Jest kameralnie i publika jest taka… „trójkowa” (śmiech). Każdy muzyk, który tam grał i każdy kto był tam jako słuchacz, wie o czym mówię. Nieodłącznym elementem tych występów był wywiad z Piotrem Kaczkowskim, a to przeżycie równie niesamowite jak sam koncert… Te wywiady są absolutnie niepowtarzalne, pytania inne niż wszędzie, atmosfera skupienia, ale jednocześnie jakbyśmy się znali od wielu lat… W ogóle „Trójka” to radio inne niż wszystkie. Zawsze kiedy tam jestem czuję się jak w domu, bardzo serdeczni ludzie i ciepła atmosfera…

W okresach wakacyjnych w latach 1997 i 1998 grywaliście na zagranicznych festiwalach. Odwiedziliście Francję, Holandię, Włochy. Jak byliście wówczas przyjmowani przez tamtejszą publiczność?

- Bardzo dobrze, szczególnie w Holandii i Francji. Największy festiwal był chyba jednak w Vigevano (Włochy), gdzie gwiazdami byli John Wetton (akustycznie) i Premiata Forneria Marconi, a występował także IQ i Clepsydra.  Pamiętam, że Jacek miał wtedy złamaną rękę i grał partię fletu na klawiszach, chyba jedyny raz w historii. Po próbie mijaliśmy w bramie Johna Wettona, który nas rozpoznał, co było dla nas dużym przeżyciem, i powiedział chyba: „Cześć Quidam!” A później zwracając się do Jacka – „Co się stało z Twoją ręką? Jak będziesz teraz grał?” (śmiech).

Po Vigevano zagraliście na festiwalu w Zielonej Górze, gdzie podobno skosiliście wszystkie najważniejsze nagrody. Pamiętasz jakieś szczegóły tamtego festiwalu? Z kim rywalizowaliście? Musieliście być wtedy w niezłym „gazie” – dwie płyty wydane w ciągu kilkunastu miesięcy, otarliście się o ten wielki progowy świat (Wetton, Bass). Pamiętasz jak się wtedy czułeś? Miałeś świadomość, że piszesz ciekawą historię?

- To nie było tak z tymi nagrodami. Organizator sam, według sobie znanego klucza przyznał statuetki w rozmaitych kategoriach. Faktycznie dostaliśmy ze trzy sztuki, ale pamiętam, że chłopaki z Abraxas też dostali kilka. Organizator zrobił imprezę z dużym jak na ówczesne warunki rozmachem, ale pamiętam, że frekwencja była po prostu tragiczna… Kompletnie nie pamiętam kto jeszcze występował, może Annalist? Nie czułem się wtedy jakoś wyjątkowo, miałem świadomość, że gram w fajnym, ciekawym zespole i to wszystko.

Jesienią 1998 roku ukazały się jeszcze dwa single promujące „Sny” („Beznogi mały ptak” i „Jest taki samotny dom”), ale to chyba nie były „fizyczne” płytki do kupienia? Ograniczyliście się w tamtych przypadkach tylko do „promosów” radiowych?

- Tak, ponieważ były to wersje znane z płyty, więc nie było sensu ich sprzedawać. Normalnie wytłoczony był „Beznogi…”. Tylko dołożyliśmy do niego wywiad, w którym opowiadamy o płycie. Taka uniwersalna rozmowa, którą można było puścić bez naszej obecności. Natomiast „Jest taki samotny dom” miał tylko wydrukowaną okładkę, a płytkę z utworem robiliśmy „domowym” sposobem.

W listopadzie 1998 wyruszyliście w trasę na południu Polski. Pamiętasz może jeszcze jakieś szczegóły tamtych występów?

- Zupełnie nie pamiętam tej trasy, ale na pewno nie było to nic dużego, bo wtedy w ogóle nie graliśmy więcej niż trzy-cztery koncerty na raz. Przypuszczam, że był koncert w „Przewiązce”, bo mam nagranie, pewnie tradycyjnie już Kamienna Góra, gdzie do dziś występujemy po każdej płycie, i jeszcze coś… Nie pamiętam.

Masz jakieś żywe wspomnienia związane z telewizyjnymi programami, w których wzięliście udział w tamtym czasie? Mam tu na myśli „100% Live" (TV Katowice), „Pełna kultura" (TV Kraków) i „Twój problem, nasza głowa" (TVN).

- „100% Live” to był bardzo fajny program, szkoda, że dziś już takich nie ma, z zespołami grającymi na żywo, jak sama nazwa wskazuje. Graliśmy w nim po „Jedynce”, nagrywali to wtedy w domu kultury, chyba w Siemianowicach Śląskich ze względu na jakiś remont w TV Katowice, czy coś innego. Po raz drugi po „Snach”, już w siedzibie TV. „Pełna kultura” w TV Kraków to był bardziej wywiad z zespołem przy udziale publiczności, gdzie nie było żywego grania. „Udawaliśmy” trzy utwory, a kiedy nagranie się skończyło publika nie przestawała klaskać. Prowadzący, poza anteną już, zapytał: „Chcecie jeszcze?”, na co usłyszał gromkie „Taaak!”. Krzyknął: „Panie Heniu! Proszę szóstkę!” i „zagraliśmy” jeszcze chyba „Łzę” (śmiech).

Kiedy rozmawialiśmy o płycie debiutanckiej stwierdziłeś, że po premierze byliście nieco rozczarowani rozwojem wypadków. Jak wyglądała Wasza sytuacja rynkowo - finansowa po „Snach”? Czy coś się poprawiło?

- Nic się nie poprawiło w tej kwestii i w zasadzie do dziś nie żyjemy z muzyki, choć wygląda to dużo lepiej niż w tamtym czasie. Przyczyn takiego stanu jest pewnie kilka, choćby niszowy charakter tego co robimy, ale i nasze kiepskie zorganizowanie…

Czy w tamtym czasie podjęte zostały jakieś próby dotarcia do tej bardziej komercyjnej części sceny muzycznej / publiczności? Mam tu na myśli np. start w festiwalu opolskim, sopockim?

- Próby pewnie były, a najbliżej Opola i kontraktu z majorsem byliśmy po wydaniu „Pod niebem czas”.
MLWZ album na 15-lecie Tangerine Dream: dodatkowy koncert w Poznaniu Airbag w Polsce na trzech koncertach w październiku Gong na czterech koncertach w Polsce Dwudniowy Ino-Rock Festival 2024 odbędzie się 23 i 24 sierpnia Pendragon: 'Każdy jest VIP-em" w Polsce!