Quidam (XIII): Wywiad z Maciejem Mellerem - część 6

Maurycy Nowakowski

ImageMACIEJ MELLER – WYWIAD VI

Pomówmy chwilę o Colinie Bassie. Zagraliście wspólnie koncert i co było dalej? Jak to się stało, że wylądowaliście ostatecznie razem w studio nagraniowym?

- Podczas pierwszych prób byłem dość wystraszony całą tą sytuacją, ale późniejsza współpraca, jak i sam koncert pokazały, że można na nas liczyć, a Colinowi na tyle spodobało się w Polsce, że gdy zobaczył zapał Witka Andree i Ryśka Ostrowskiego z firmy Oskar, a także studio Radia Merkury (dawna „Giełda”), postanowił nagrać tu płytę. W naturalny sposób staliśmy się partnerami Colina w tym muzycznym przedsięwzięciu. To miała być jego pierwsza płyta adresowana do odbiorcy art-rockowego i pierwsza wydana pod oryginalnym nazwiskiem. Colin ściągnął do studia Dave’a Stewarta z Camel i kobietę, która miała napisać aranże dla orkiestry i zagrać na fortepianie. Witek namówił Szymona Brzezińskiego i Marcina Błaszczyka z Abraxas oraz Wojciecha Karolaka, który gościnnie dograł później partię hammonda w kilku fragmentach. W miarę upływu nagrań, początkowe podniecenie całą sytuacją zaczęło ustępować miejsca frustracji, ponieważ czuliśmy, że płyta mogłaby brzmieć dużo lepiej, gdyby nie panowie realizatorzy… To jednak Colin był szefem i ufał im bezgranicznie… Do dziś czuję ten niedosyt, choć częściowo udało się go zrekompensować płytą live, której nie udało się zepsuć brzmieniowo… A Joachim Krakowski, który był jednym z tych nieszczęsnych realizatorów, pomógł nam osiem lat później zmiksować „Alone Together” ;-).

Narzekasz na realizację „An Outcast Of The Islands", a jak się zapatrujesz na ten album przez pryzmat samego materiału, piosenek napisanych przez Colina i swoich partii?

- Bardzo lubię kompozycje Colina z tej płyty, może wyłączając utwory instrumentalne. Jednak wydaje mi się, że żywiołem Colina są dość zwarte formy piosenkowe, nie jakieś wielowątkowe suity. To co mnie urzeka w tej płycie oprócz samych kompozycji, to piękne melodie, do których Colin ma smykałkę, sam głos Colina i partie solowe Andy Latimera… Mój wkład ograniczył się do partii rytmicznych i zaśpiewania w chórkach „Good Bye To Albion”. Niektóre z moich partii rytmicznych dublował Andy, który nagrywał we własnym studio w Stanach, co uznałem za dobry znak – „sam Andy Latimer zaakceptował to, co wymyśliłem!” :-). Myślę, że dopiero podczas koncertów udało mi się bardziej rozwinąć skrzydła i zagrać swobodniej. Zresztą Andy, który jednak nie mógł wziąć udziału w tej trasie, za pośrednictwem Colina przekazał pozdrowienia dla zespołu i przesłanie: „it’s only rock’n’roll!”

Przejdźmy do roku 1999. W marcu dotarliście na festiwal Baja Prog do Mexicali. Opowiedz mi tę historię począwszy od spraw organizacyjnych aż po komentarze i recenzje Waszego występu.

- Do Rock Serwisu przyszło zaproszenie dla nas na ten festiwal. Kosiak zadzwonił do nas i powiedział: „Lecimy do Meksyku”. Nikt z nas w to zbytnio nie wierzył, ale Piotr zaraził nas swoim entuzjazmem i zaczęliśmy działać. Największy kłopot sprawiło nam załatwienie wiz do USA, które były tylko etapem w tej podróży. Sam w imieniu całego zespołu jechałem z duszą na ramieniu na „wywiad”, jakiego jeszcze nie udzielałem – do ambasady USA w Warszawie ;-). Miałem także ze sobą teczkę z artykułami prasowymi na nasz temat: tak z Polski, jak i ze świata. Pani w okienku uwierzyła, że wrócimy z „ziemi obiecanej” i dostaliśmy wizy na dwa wjazdy. Sam festiwal był pięknie zorganizowaną imprezą, z dużą sceną w Teatro del Estado w Mexicali, świetnym nagłośnieniem i światłami. A sama muzyka? Cóż, zauważyłem, że im ktoś grał dziwniej i trudniej, tym lepiej, więc nie bardzo widziałem nas w tym towarzystwie. Graliśmy ostatniego dnia na końcu. Przed nami świetny koncert zagrał węgierski After Crying, dostali owacje na stojąco i w ogóle był ogromny aplauz. Trochę się baliśmy wyjść na scenę po takim występie. Oni nawiązywali do King Crimson, ELP czy twórczości Bartoka, nasza muzyka to przy nich pop :-). Okazało się jednak, że po tych wszystkich skomplikowanych dźwiękach z całego festiwalu publiczność pięknie przyjęła naszą twórczość. Byliśmy w „gazie” grając materiał głównie z „Jedynki” plus „Pod powieką” i „Jest taki samotny dom”, Emila zapowiadała utwory łamanym hiszpańskim, graliśmy covery i wplataliśmy cytaty – to spowodowało, że słuchacze „kupili” nasz koncert z dużym entuzjazmem. Apogeum nastąpiło przy cytacie solo Hacketta z „Firth of Fifth” wplatanym w „Sanktuarium”, a drugi moment kulminacyjny przy „La Cucaracha”, popularnej nie tylko w Meksyku pieśni zagranej w środkowej części „Moje anioły”, co było naszym ukłonem i podziękowaniem dla bardzo życzliwej i przyjaznej publiczności meksykańskiej. Wydaje mi się, że to był jeden z najlepszych koncertów tamtego składu…

Podobno w ogóle nie mieliście pewności czy Wasz występ na Baja Prog’99 jest nagrywany. Kiedy zdaliście sobie sprawę, że nie tylko wszystko zostało nagrane, ale jeszcze jakość jest na tyle wysoka, że można pokusić się o płytę „live”?

- Wiedzieliśmy, że koncerty są nagrywane, ale nie myśleliśmy, że kiedyś będziemy chcieli z tego skorzystać – nie mówiąc o wydaniu! Tu znów zadziałał Kosiak. Parę miesięcy po powrocie do Polski okazało się, że są jeszcze jakieś niedokończone rozliczenia z organizatorami. Mówiąc inaczej – byli nam jeszcze winni pieniądze. Piotrek postanowił to niejako wykorzystać i zaproponował, że w rozliczeniu przyjmiemy chętnie taśmy z naszego występu. Tak też się stało, jednak jakość tych ścieżek nie była tak wysoka jak myślisz… Bębny i bas były nagrywane „na dzień dobry” z użyciem bramek i kompresorów, co pozbawiło brzmienie dynamiki i głębi. Trudno było to uratować. Reszta brzmiała nieźle, a ponieważ Zbyszek zaczął stawiać pierwsze kroki jako realizator nagrań, postanowiliśmy spróbować samodzielnie zmiksować ten materiał. Przy pomocy nowo nabytego 16 – śladowego rejestratora Rolanda, Zbyszek miksował, ja pomagałem, asystowałem i jakoś doprowadziliśmy do finału w postaci naszej pierwszej płyty koncertowej. Dzięki tej płycie zauważyliśmy też jak dobrze brzmimy live, i że nie potrafimy tej energii przenieść na nagrania studyjne, co zaczęło nam potem dokuczać. Dość często spotykaliśmy się z opiniami, że na koncertach brzmimy sto razy lepiej niż na płytach studyjnych! Z każdym kolejnym wydawnictwem koncertowym rozumieliśmy to coraz lepiej i do dziś staramy się, żeby w nagraniach studyjnych zachować maksimum tej energii wspólnego muzykowania. Coraz częściej zresztą myślimy o nagraniu kolejnej płyty na tzw. „setkę”.

Na Baja Prog zagraliście na samym końcu. To zwykle miejsce dla gwiazdy festiwalu… Byliście przewidziani jako główna atrakcja imprezy, czy ten finałowy występ mógł wyniknąć z jakichś innych okoliczności?

- Nie wiem co kierowało organizatorami, że ustalili taką, a nie inną kolejność. Nie sądzę, że mieliśmy być główną atrakcją imprezy, bo choćby przed nami grał renomowany After Crying, a dzień wcześniej występowała Arena – wielka gwiazda już przez samo istnienie w jej szeregach Micka Pointera… Raczej stawiam więc na inne okoliczności.

Ledwo wróciliście z Meksyku i zaraz w kwietniu ruszyliście w trasę z Colinem. Nieczęsty to zabieg – najpierw występowaliście jako Quidam z autorskim repertuarem, a później zasilaliście skład gwiazdy wieczoru, zespół Bassa. Jak się sprawdziło to rozwiązanie? Dobrze wspominasz tamte dubeltowe występy? Odpowiadała Ci rola takiego muzyka sesyjnego towarzyszącego innemu artyście?

- Ta sytuacja niezbyt odpowiadała Colinowi, który nigdy potem nie dał się namówić na podobny układ (z wyjątkiem ostatniego koncertu z Emilą). Obawiał się – zresztą moim zdaniem zupełnie niesłusznie – że słuchacze będą jakoś mylić oba zespoły, i że będą utożsamiać go zbyt mocno z Quidamem. Zresztą był bardzo czuły na punkcie swojej niezależności. Pamiętam, że długo miał problem z zaakceptowaniem faktu, że np. w Polsce będzie zawsze i najbardziej kojarzony z Camel i słuchacze zdecydowanie oczekują od niego także utworów tej grupy… W tamtym czasie wymogliśmy na nim takie rozwiązanie, bo cała trasa była zorganizowana przy ogromnym udziale i dzięki kontaktom naszym i Piotrka Kosińskiego. W zamian za tą pomoc chcieliśmy zagrać swój set. Tzn. Colin uświadomił sobie te kwestie po całej trasie, a może nawet jeszcze po następnej, akustycznej. Kiedy wychodziliśmy na scenę wszystko było fantastycznie: świetny skład z Dave Stewartem i chłopakami z Abraxas, super publika i po prostu fajne utwory… Z każdym koncertem było coraz lepiej, zmęczenie dopadło nas dopiero w Saragossie (przedostatni koncert), ale dzień później w Barcelonie zagraliśmy najlepiej na trasie (wyróżniłbym jeszcze koncert w „Trójce”, który znalazł się później na płycie). Bardzo odpowiadała mi rola muzyka sesyjnego u Colina, bo on i tak oczekiwał, że będę grał jak ja, a nie w jakimś określonym stylu. Zresztą zawsze kiedy ktoś mnie zapraszał na swoją płytę oczekiwał, że zagram coś po swojemu (śmiech). Colin miał oczywiście jakieś wskazówki, naprowadzał i zawsze kiedy mogłem z nim współpracować bardzo dużo się od niego uczyłem… Bardzo żałowałem, że nie udało się już później tej współpracy powtórzyć (w pełnej „elektrycznej” wersji), choćby po drugiej solowej płycie Colina, „In The Meantime”. Zagraliśmy bodaj trzy utwory z tej płyty na pożegnalnym koncercie Emilii i uważam, że brzmiało to bardzo obiecująco.

W sierpniu’99 zagraliście na Przystanku Woodstock. Jak Waszą artrockową muzykę przyjęła woodstockowa publiczność? Podobno nie mieliście tam zbyt wiele czasu na zaprezentowanie się…

- Było bardzo sympatycznie, choć krótko (jakieś 30-40min) i w biały dzień, dlatego zabrakło trochę klimatu dla naszego występu. Widok ze sceny był niesamowity, a największe poruszenie i aplauz wywołał „No Quarter” Led Zeppelin w naszej wersji. Zresztą spodziewaliśmy się tego. Przy okazji tej imprezy udało mi się poznać legendarnego konstruktora wzmacniaczy Jima Marshalla (choć właściwie tylko zrobić sobie pamiątkowe zdjęcie), który był gościem specjalnym Jurka Owsiaka i Orkiestry.

MLWZ album na 15-lecie Weather Systems w 2025 roku na dwóch koncertach w Polsce Steve Hackett na dwóch koncertach w Polsce w maju 2025 Antimatter powraca do Polski z nowym albumem Steven Wilson na dwóch koncertach w Polsce w czerwcu 2025 roku The Watch plays Genesis na koncertach w Polsce już... za rok