BARTOSZ KOSSOWICZ - WYWIAD I
Czy pamiętasz, kiedy i w jakich okolicznościach muzyka pojawiła się w Twoim życiu? Czy pochodzisz z muzycznej rodziny?
- Muzyka była w moim domu od zawsze. Pamiętam obiady niedzielne u babci, w tle leciał „Koncert życzeń” - na teledysku ze schodów z żarówkową iluminacją schodzili Al Bano i Romina Power. Tak było co tydzień przez dwa, trzy lata :-). Potem prym wiedli Modern Talking, A-ha i Wham nagrywani na magnetofonie Hania. Dom był bardzo przytulny muzycznie, tata hobbystycznie grywał na bębnach w zespole Paradoks, mama jako nastolatka cyklicznie jeździła na koncerty. Wychowywałem się w czasach, kiedy rodzice zdzierali analogi Skaldów, Czerwonych Gitar, Perfectu, Maanamu, The Beatles, Led Zeppelin, Purpli, Hendrixa… Pamiętam, że płyta to był towar deficytowy, a sprzęt grający rodzice traktowali niczym relikt. Na szczęście w szkole podstawowej rodzice moich kumpli „łykali” podobne klimaty, wobec czego byliśmy „klasycznie” osłuchanym pokoleniem. No i właśnie w podstawówce nastała era metali i Depeszów. Nigdy wtedy nie słyszałem żadnego kawałka Depeche Mode, ale gremialnie z kolegami twierdziłem, że to gówno i często spotykaliśmy się z Depeszami po szkole na wymianie poglądów :-)). Generalnie w głębokiej podstawówce byłem fanem metalu i Iron Maiden, miałem kompletnego pierdolca na punkcie tego bandu. Nigdy natomiast nie wzięła mnie Metallica czy Slayer. Wolałem Harrisowe „konie”, zresztą do dziś Ulricha postrzegam w kategorii perkusyjnego „shredsa”…
Co sprawiło, że postanowiłeś śpiewać? I kiedy to było?
- Śpiewałem, podśpiewywałem od dziecka. Moim pierwszym utworem wokalnym były Mimozy („Wspomnienie” – przyp. mg) Czesława Niemena. Później już poszło.
Próbowałeś grać na jakimś instrumencie? Może grasz na jakimś?
- W wieku czterech lat „grałem” na gitarze z rakiety do badmintona. Mama wspomina, że podobno zdecydowanie ważniejsze były ruchy, bo „grałem” do utworów Shakina Stevensa. Później dostałem od taty Defil bass. Miał dwie struny, więc dokupiłem kolejne dwie. Jedna z nich pękła, w efekcie jeden klucz obsługiwał dwie struny. Później grywałem na basówce w lokalnym zespole rockowym stworzonym na zasadzie kreskówki „The Simpsons” : „Ty jesteś czarny, to musisz umieć grać na basie” :-)). Cholera, nie umiałem, ale zapał był spory i wkrótce wystąpiliśmy na Dniu Kobiet. Grałem na pięknej fioletowej gitarze basowej „no name”. Reasumując: do dziś coś tam potrafię zagrać…
A na gitarze?
- W czasach fascynacji progmetalem kupiłem szkółkę Petrucciego na gitarę, ale obejrzałem raz. On łapie akordy z cyklu c-7 mieszkania 13, więc dałem sobie spokój. Obecnie jakoś radzę sobie na gitarce na tyle, aby pokomponować nieco w warunkach domowych. Nie sądzę, aby w przyszłości gitara stała się moim koncertowym narzędziem, raczej nie napinam się. Chociaż śmieją się ze mnie w orkiestrze, że mógłbym coś wreszcie grać. Ja jednak nagrywam sobie tracki domowo i pomagam w liniach melodycznych. Mam świetne wiosło Epiphone, które nagrało prawie połowę „Saiko”.
A inne instrumenty? Perkusja?
- Fundamentalny element zespołu rockowego - zawsze miałem słabość do tego instrumentu i podobno dryg w tym kierunku. Grając w zespołach zwracałem szczególną uwagę na pałkerów. Moim zdaniem niebywały feeling mieli John Bonham i Ringo Star (nadal ma). Uwielbiam Jojo Mayera i jego groovy, Tony’ego Roystera Juniora, Colaiutę i Porcaro z Toto oraz Gavina Harrisona z PT i innych projektów. W Polsce wiadomo – Jerzy Piotrowski, Piotr Dziemski (nagrywał z Niemenem, przedwcześnie zmarł), Michał Dąbrówka - fajny groove i nowoczesny styl grania. Z artrockowego podwórka – Wawrzyniec Dramowicz i oczywiście nasz „Wróbel” czyli Maciek Wróblewski. Próbowałem kiedyś na bębnach i nawet miałem epizod w zespole rockowym, z którym nagrałem nawet materiał demo, ale nie miałem gdzie ćwiczyć. Na próby bębny woziłem maluchem, a kasę pożyczył mi kumpel z bandu.
Wspomniałeś o fascynacjach z czasów podstawówki. A później co było grane i słuchane?
- W liceum nastała era tzw. polskiego rocka, zgłębiania hippisowskich czasów i bluesa. Miałem ogromną „fazę” na Dżem i Ryśka Riedla. Do tego stopnia, że chciałem uciec z domu na Śląsk i realizować się gdzieś w podobnym projekcie muzycznym. Śpiewałem numery Free, Lynyrd Skynyrd, Dżemu. Stworzyliśmy zespół Ostatni Dzień Gry, z którym zaczęliśmy się próbować i grać pierwsze koncerty. Zaczęło „żreć” i na koncerty przychodziło czasami więcej osób niż dziś na Quidam. Byliśmy naprawdę lokalnie popularni. Poza tym to były totalnie inne czasy i ogromny deficyt na koncerty. W Żninie był pub w którym graliśmy praktycznie co tydzień. To tam poznałem Maćka Mellera. Przyznam szczerze, że dokładnie nie pamiętam szczegółów naszej pierwszej rozmowy, ale jak tylko Maciek wracał z Inowrocławia, a my graliśmy „U Byka”, to wspólnie jamowaliśmy. Bardzo mi się podobało jak grał, no i miał fajne graty jak na owe czasy.
Czy miałeś (nadal masz?) jakieś inne pasje, hobby?
- Lubię gadżety. Czasami kupię coś kompletnie bez sensu. Pamiętam jak będąc w Stanach za pensję z Arby’s kupiłem Mini Disc, którego użyłem może ze trzy razy. Obecnie „zMacintoszowałem” cały dom od telefonów po komputery. Lubię zakupy, ponieważ lubię sprawiać innym przyjemności i niespodzianki. Mam swój dom, ogródek, który doglądam, grzebię w ziemi, zaopatrzam w gadżety. Ostatnio – ekologiczne alias pompa ciepła czy wiatrak. Moi synowie to moja pasja. Jestem fanem motoryzacji, wspólnie z Miłoszem zbieramy modele aut różnych firm od Hot Wheelsów do Majorette, mamy ich już naprawdę sporo. Najstarszy Matchbox pochodzi z 1969 roku. Oczywiście Play Station i wyścigi samochodowe. Poza tym uwielbiam podróżować. Z rodziną i zespołem troszkę już podróży odbyłem i jak sądzę perspektywy dalszych podróży ciągle przed nami.
Czy byłeś fanem Quidam zanim zostałeś ich wokalistą?
- Chyba można to tak nazwać. Ich sposób aranżowania, pomysły, melodie wtedy kompletnie mnie uwiodły. Nie byłem szczególnym fanem tekstowo-wokalnych historii, ale w całości wszystko mi grało.
Byłeś na ich koncercie?
- Byłem na dwóch – Quidam z Collinem Bassem w Bydgoszczy i w Wągrowcu. Obydwie „sztuki” wywarły na mnie piorunujące wrażenie. W Wągrowcu grał jeszcze Abraxas - czyli ówczesna progpopularna kapela. Chociaż ten zespół zawsze postrzegałem jakoś groteskowo, z wyjątkiem gitarzysty i perkusisty - Mikołaja Matyski, który ma taki Harrisonowy styl grania, świetny czuj.
Miałeś płyty Quidam?
- Dostałem od Maćka w prezencie „Sny Aniołów”’ oraz „An Outcast Of The Island”, na której grali ze Zbyszkiem i Jackiem w składzie Collin Bass Band. Ta płyta jest genialna moim zdaniem. Do dziś uwielbiam jej słuchać. Później jak już miałem zaśpiewać w Quidam, to zakupiłem resztę płyt, aby się przygotować. Najbardziej lubię „Pod niebem czas” z małymi wyjątkami i „Sny Aniołów”. „Jedynkę” najmniej.