Kinds Of Solitude At Night – miła bezpretensjonalna ballada. Ale jak na Quidam dość nietypowa, bo rzadko się zdarza, aby ci muzycy utrzymywali kompozycję od początku do końca w jednym rytmie, tempie i nastroju. Gratką utworu są jednak gościnne udziały. Mamy tu bowiem obecne już całe małżeństwo Nazaruków – Piotr zagrał solo na cytrze, zaś w refrenie razem z Bartkiem zaśpiewała Emila.
Depicting Colours Of Emotions – najdłuższy – ponad 10-minutowy utwór na płycie. I rzeczywiście malują się tu różne „kolory emocji”… Różne stany pogodowe zmieniające się nieoczekiwanie niczym pośród górskiej wędrówki. Początek jest „słoneczny”, z pląsającym delikatnie fletem i pulsującym basem. Potem wyłania się melodyjny ładny refren. Dalej dynamika stopniowo wzrasta, ale flet nadal „fruwa” pomiędzy frazami wokalnymi. Jak piórko na delikatnym wietrze... Nagle nadciągają ciemne chmury. To załamanie wprowadzają mocne, dość złowieszcze partie gitar. Ale potem aura znów się rozjaśnia, powraca refren. W finale tej wędrówki przewodnikiem zostaje Maciek i jego wysmakowana Latimerowska solówka gitary.
They Are There To Remind Us – kompozycja zawierająca najbardziej ekscytujące interludium. Ale podobać się może w całości. Canto jest łagodne i melodyjne, choć utrzymane w dość połamanym rytmie. Budzą się dyskretne skojarzenia z „Take It Back” Pink Floyd. W refrenie zaś następuje iście hardrockowe wzmocnienie. Ale to tylko przystawka przed daniem głównym… Wspomniane interludium stanowi fenomenalna wiązanka solówek i przeplatanek (fortepian-flet- gitara), przy jednoczesnym wejściu na jazzrockowo-orientalny grunt. Palce lizać. Na koniec dołącza Bartek i dochodzimy do ciekawej kulminacji.
Of Illusions – We wstępie jawi się fajny duet gitarowo-fletowy przy czym partie Jacka zostały umieszczone na dalszym planie. Maciek Wróblewski znów serwuje nam połamany rytm, a Zbyszek – przestrzenne partie imitujące mooga. W drugiej części robi się bardziej motorycznie. Ale okrasę kompozycji ponownie odnajdujemy przy nagłej zmianie rytmu. Nieoczekiwanie wkraczamy na tereny afrykańskie, Jacek świetnie czuje się w tych klimatach grając solo niczym szaman przywołujący dobre duchy... Do tej uczty Maciek Meller dokłada odjechane solo gitary. Na koniec wracamy z egzotycznych podróży do motorycznego tematu początkowego.
We Lost – W każdym kolejnym utworze grupa stara się zaskakiwać słuchacza – myślę, że jak najbardziej z pozytywnym skutkiem. „We Lost” zaskakuje nawet dwukrotnie. Najpierw jawi się jako delikatna ballada w rytmie… walca. Niosą ją ładne partie gitary, a ulotne pasaże fletu ponownie zdobią tło. Solo gitary przechodzi w unisona, a następnie dochodzi do nieoczekiwanego przyspieszenia z obłędną solówką saksofonu altowego (Piotr Rogóż) i tak dochodzimy do kulminacji.
One Day We Find – grupa przypomina sobie tu o flircie z prog metalem, czyli mamy nawiązanie do płyty „surREvival”. Witają nas ostre gitarowe ciosy we wstępie, a metalicznie ciąży też refren. Canto jednak pozostaje spokojne, choć nie balladowe. Uspokojenie przynoszą też solówki gitary i fletu. I tak właśnie kompozycja faluje w typowej dla Quidam sinusoidzie dynamicznej. Dzięki temu znów jest różnorodność, z którą trudno się nudzić.
We Are Alone Together – jak dla mnie opus magnum płyty. Nieco oniryczna piękna ballada, na początku z akompaniamentem fortepianu, z wolna zaś wzbogacająca szatę brzmieniową, urzekają melancholijne partie fletu. W refrenie Bartkowi odpowiadają delikatne męskie chórki, a potem on sam wykonuje parlando z aurą tajemniczości, może nawet pojawia się jakaś magia, tym bardziej kiedy w finale utwór przeradza się błogi „odlocik” z hipnotyzującym rytmem perkusji i cudownie „rozmazanymi plamami” gitarowymi. Cóż za fantazja!
P.S.
But Strong Together – zwarty rockowy utwór, który sprowadza nas z powrotem na ziemię. Łatwo uwierzyć, że ci muzycy faktycznie czują się „silni razem”. Zarówno w tym numerze, jak i na całej płycie.
„Alone Together” stanowi pewne nawiązanie do dawnego stylu, wyrażające się w powrocie do bardziej łagodnych i wysmakowanych brzmień. Ów powrót jeszcze podkreślił gościnny udział Emili. Ale nie znaczy to, że zespół cofa się w rozwoju. Wręcz przeciwnie. Wkracza na kolejne tereny wcześniej nie odwiedzane. Stosuje środki wyrazu wcześniej nie stosowane. A przy tym Quidam pozostaje Quidamem. Męski skład zespołu zdążył już poznać się i zgrać doskonale. Ale przede wszystkim czuć, że ci muzycy wciąż mają wenę. W moim odczuciu ten album nie posiada żadnych słabych kompozycji, co w dzisiejszych czasach należy do rzadkości. A jego walory oczywiście nie kończą się na kwestiach muzycznych. Arcyciekawą osobliwością jest zestawienie tytułów, które czytane kolejno tworzą sentencję, będącą myślą przewodnią wszystkich tekstów. Przyznam, że nigdy nie spotkałem się z takim patentem. Brawa za pomysłowość dla Marty Nowosielskiej ! Z tekstami koresponduje też intrygująca posępna okładka zaprojektowana przez Michała Florczaka. Wszystko tu wydaje się przemyślane, zharmonizowane i dojrzałe.