Po okresie tygodniowego słuchania non stop płyt grupy Pink Floyd w związku z uważnym czytaniem kolejnej książki o tej największej grupie wszech czasów otrzymałem od Artura list: „Napiszesz coś o nowym Riverside?”. Przestraszyłem się. Ja, słuchacz głównie muzyki z lat 60. i 70. ubiegłego wieku mam pisać o nowej płycie i do tego polskiej grupy? A jak płyta mi się nie spodoba? Jak nie trafi w mój gust? To w końcu współczesna grupa z Polski... Na takim koncercie w Gdańsku w kwietniu po (ewentualnie) złej recenzji grupa mnie odszuka i osobiście zapyta – „O co ci chodzi???”.
Zanim więc podszedłem do tej nowej płyty przesłuchałem po jednym razie wszystkie poprzednie albumy Riverside. Nadal brzmią świetnie. Zwłaszcza ten pierwszy. Wreszcie przyszedł czas na nowy krążek – „Shrine Of New Generation Slaves”. Przesłuchiwałem go przez cały miniony weekend. W domu i w podróżach na trasie Tczew – Gdynia. Kilkanaście razy. Pierwsze co pomyślałem: „potężny kop w dupę!”, „to je to!”, „o take Polske walczyłem!”… No bo od razu poczułem, że to muzyka specjalnie dla mnie. Dla fana starego rocka. Dla fana Led Zeppelin, Deep Purple i Pink Floyd. Z tym, że od razu zaznaczę: to nie jest żadna kalka. Jeżeli Purple, to po prostu czuć klimat tej grupy (Hammondy!). Z Led Zepp wyłapałem siłę, moc i żywotną energię. A z Pink Floyd - gitary Gilmoura, tak z okresu „A Momentary Leapse Of Reason”. Ale wszystko zagrane w nowoczesny sposób, podane tak jak powinno się to robić w 2013 roku. Żadnej stęchlizny... Żywe, wyraziste i soczyste granie.
„Shrine Of New Generation Slaves”… „SONGS”… Piosenki? Może niekoniecznie zwykłe piosenki. Ale o wszystkim po kolei. Najpierw teksty. Mam już 44 lata na karku i poczułem wielką ulgę. To płyta raczej nie o mnie. Staram się nie być niewolnikiem współczesności, tego wszystkiego, bez czego niektórzy już nie potrafią żyć. Komórka, Facebook, Nasza Klasa i inne podobne... Ale zgadzam się z przesłaniem płyty. Niestety tak właśnie jest. Kto ostatnio się zatrzymał i spojrzał w chmury? Kto wyłącza telefon na weekend i jest tylko z bliskimi? Kto jest sobą, kto nie patrzy na trendy i na to, co nam podają na tacy, co niby jest cool, a co nie? Radzę wszystkim spokojnie przeczytać sobie te teksty, uważnie pomyśleć o czym Mariusz śpiewa i na co chce nam zwrócić uwagę. Chwila refleksji jak najbardziej wskazana.
A muzyka? Odbieram tę płytę i wypełniające ją utwory jako zwykły słuchacz, jako fan progresywnej, artrockowej muzyki, któremu dobra płyta sprawia radość, która zawsze cieszy... I jako ten zwykły słuchacz stwierdzam, że nie da się porównać Riverside z żadną współcześnie grającą formacją. To nie jest Porcupine Tree, to nie jest Dream Theater… To nasza polska grupa, oryginalna, wiedząca czego chce, wyznaczająca nowe trendy i dzięki temu ceniona w świecie. Nowa muzyka Riverside to nie tylko rock progresywny. To prawdziwy, mocny rock, melodyjny, czysty, z elementami hard rocka, art rocka, a nawet bluesa. Słucha się tego naprawdę bardzo przyjemnie. Taki „The Depth Of Self-Delusion” to dla mnie „Son Of The Blue Sky” XXI wieku. Rewelacyjna melodia, prawdziwe piękno, chyba dotychczas najlepszy kawałek grupy. Kto wie czy nie przyszły hymn pokolenia? A są jeszcze absolutnie świetne pod każdym względem „Deprived (Irretrievably Lost Imagination)” czy zakończony wspaniałą kodą „Escalator Shrine”. Zresztą nie da się nic złego powiedzieć o którymkolwiek utworze. Każdy ma w sobie to „coś”. Każdy ma moc, każdy intryguje i każdy każe zatrzymać się przy nim na dłużej. Nie będę pisał, że świetna jest też produkcja, efektowana okładka i wszystko ładnie wydane. Dla tej grupy to przecież norma.
Bardzo dobrze zaczyna się muzycznie ten rok. Polski mocny kandydat na płytę roku już w styczniu. Ciekawe kto ze świata zagra na tym poziomie? Nowy Wilson jest dobry, nawet bardzo (choć to temat na osobny tekst). Ale nowej muzyki Riverside słucha się chyba ciut przyjemniej. Mam nadzieję, że płyta dobrze się sprzeda, że będzie długa i udana trasa, więc… do zobaczenia w kwietniu. I do posłuchania. Bo zaraz znowu nastawie sobie „SONGS”…