Zasypane śniegiem duże miasto. Marazm, korki, znieczulica, nieznośny ryk klaksonów, wrzeszczący na siebie kierowcy. Stado współczesnych niewolników stojących równo w rządku. Dla porządku. Raz, dwa, raz, dwa. Wracających po pracy (znienawidzonej) do swych podmiejskich monitorowanych twierdz. Przynoszących w zębach do banku ratę kredytu zaciągniętego na 35 lat we franku szwajcarskim. Cieszących się z wyników oceny 360 stopni (się wie, się ma, się rządzi..., co mówiłeś Kochanie?). Żyj szybko, umrzyj młodo w otoczeniu gadżetów.
Ponad trzy lata muzycy Riverside trzymali fanów w szachu. Z pewnością każdy z nas zadawał sobie pytanie: jaki będzie ten „piąty, muzyczny element” w riversajdowej układance. Cóż, tych którzy oczekiwali muzycznego nihil novi z pewnością „Piosenki” Riverside rozczarują. Zresztą, który to już raz „fani wiedzą lepiej”. Mój znajomy stwierdził kiedyś, że "płyty z progresją są jak powieści Barbary Cartland. Wtórne, zgrane do bólu. Z papierowymi postaciami, mówiącymi wielkie, pompatyczne kwestie". Kochamy piosenki, które dobrze znamy. Oberwało się przecież Opeth przy okazji wydania znakomitego, odważnego Heritage. Wiadra pomyj wylano na głowy muzyków Quidam za Saiko. Istotą tworzenia jest wyobraźnia, owa mityczna „progresja” - niestety przez wielu muzyków (i ich fanów) rozumiana jako tuptanie w miejscu, schematyczność i tkwienie w muzycznym, niestrawnym budyniu. Delikatny lifting brzmienia oraz przeniesienie środka ciężkości (z metalu na hardrock) opłaciło się z nawiązką. Kto nie ryzykuje, ten nie ma. Riverside się ta sztuka udała. Oklaski należą się warszawiakom za wydanie nieszablonowego, porywającego muzycznego dzieła. Innego. Przekornego. Jednocześnie nowoczesnego i zanurzonego w przeszłości. Nowoczesne retro? Tak, zdaję sobie sprawę, że to zastosowane przeze mnie metaforyczne określenie może budzić pewne kontrowersje. Z drugiej jednak strony po to wynaleziono oksymorony, by upiększać słów budowanie. Piąty album Riverside zawiera w sobie owe dwa przeciwstawne elementy. S.O.N.G.S. jest zarówno nowoczesnym albumem z nowoczesnym przesłaniem, ze współczesną produkcją, wydanym współcześnie. Jednocześnie jest płytą zanurzoną bardzo głęboko w muzycznej historii. To nie zarzut. Wręcz przeciwnie.
Niesprawiedliwością i sporym uproszczeniem byłoby określenie muzyki z najnowszego albumu formacji zdaniem: Kiedy Deep Purple spotyka Pink Floyd. Jednakowoż sporo hard-proga na S.O.N.G.S. odnajdziemy. Dodajmy do tego jeszcze szczyptę elektroniki znanej z Lunatic Soul, nieco jeżozwierzowych brzmień i otrzymamy fascynujący konglomerat muzyczno-słowny. Muzycy przemawiają jednak do słuchacza swoim własnym językiem, a znakomite kompozycje, aranżacje ten efekt dodatkowo wzmacniają. Jest ciężko, wręcz „tłusto” i jednocześnie przestrzennie, onirycznie i atmosferycznie. Otwierające album, New Generation Slaves, kopie słuchacza niemalże sabbathowskim gitarowym riffem oraz uderza przepięknie budowanym nastrojem. Singlowe Celebrity Touch to ukłon w stronę purpurowych brzmień. Smakowity i rzeczywiście purplowy w klimacie utwór mógł zdziwić i zdezorientować wielu miłośników warszawskiego kwartetu. Mnie jednak to rockowe, wręcz hardrockowe oblicze Riverside nie przeszkadza. Ba, cholernie się podoba. Nie spodziewałam się, że panowie będą z taką mocą i impetem penetrować krainę Ritchiego Blackmore'a i spółki. Smakowite, wyrafinowane hammondowe wstawki Michała Łapaja kojarzące się Jonem Lordem to crème de la crème tego utworu. Zresztą wszyscy muzycy zespołu wznoszą się na S.O.N.G.S. na wyżyny instrumentalnego szaleństwa i muzycznej precyzji. Gdybym jednak miała któregoś z muzyków wyróżnić, to z pewnością byłby to Michał. Pod względem muzycznym rozwinął się się przez ostatnie lata najbardziej. Inne podejście do wokali Mariusza Dudy również może się podobać. Delikatniejsze, bardziej pastelowe muzyczne światy rozpościerają się w zjawiskowym We Got Used To Us. Przyznam się, że tak onirycznego, niemalże niebiańskiego utworu Riverside jeszcze nie słyszałam. Klimat, znakomite partie wokalne, budowany przez muzyków nastrój oraz znakomita gitarowa solówka Piotra Grudzińskiego wywołują ten przysłowiowy „gul w gardle”. Deprived z solem Marcina Odyńca na saksofonie tenorowym również ma w sobie to „coś”. Blisko 13-minutowy, najdłuższy na płycie Escalator Shrine to opus magnum wydawnictwa. Zmienność muzycznych klimatów (od Purpli do Pink Floyd), jakość i klasa wykonania, świetne harmonie wokalne i muzyczna wirtuozeria powalają na kolana. Całość wydawnictwa wieńczy, spina klamrą Coda. Nie mam nic do zarzucenia Piosenkom. Muzycy nagrali album bez słabych punktów, wypełniaczy i muzycznej waty.
Od czasów wydania debiutu muzycy Riverside nie nagrali tak frapującego, świetnego i przede wszystkim dojrzałego materiału. Shrine of New Generation Slaves to znakomity album z przesłaniem.
O nas i do nas. Jak mawiał klasyk polskiego szołbizu: posłuchaj, to do Ciebie. Riverside zaserwowało słuchaczom mocarne wejście w 2013 rok. I chociaż mamy dopiero styczeń, a przed nami sporo muzycznych premier, obstawiam w ciemno, że S.O.N.G.S. będzie aspirować do miana wydawnictwa roku. Do zobaczenia i usłyszenia podczas New Generation Tour.