Cottingham, Rob - Captain Blue

Anna Sobótka

ImageRob Cottingham jest założycielem, klawiszowcem, wokalistą i liderem brytyjskiej grupy Touchstone, znanej czytelnikom i słuchaczom Małego Leksykonu Wielkich Zespołów z omawianych na naszych łamach jej kilku wcześniejszych wydawnictw. Jednakże zanim założył on swoją kapelę, w 2002 roku wydał solowy album zatytułowany „Behind The Orchard Tree”. Natomiast w styczniu w nasze ręce trafiło jego drugie solowe wydawnictwo, któremu nadał tytuł „Captain Blue”. Do współpracy przy nagraniu tego krążka Rob zaprosił wiele znanych osób, i tak wokalnie wspiera go Heather Findley (ex-Mostly Autumn), na perkusji gra Gary O’Toole (The Steve Hackett Band), który również śpiewał w kilku utworach na ostatnim wydawnictwie Steve’a Hacketta „Genesis Revisited II”, Adam J. Hodgson – gitarzysta grupy Touchstone, na basie gra pan ukrywający się pod pseudonimem Dr Goat Foot, ale najwspanialszą gwiazdą zdaje się być sam Mistrz Gitary - Steve Hackett, którego pięknie brzmiący instrument zabrzmiał w jednym z utworów.

Płyta „Captain Blue” to 18 utworów i ponad 70 minut muzyki, dodam, że bardzo różnorodnej w swym gatunku. To koncept album opowiadający o upływie czasu, samorealizacji i śmierci z wyraźnym zaznaczeniem, żeby nie brać tego wszystkiego zbyt poważnie do siebie. Wszystko to opowiedziane jest poprzez pryzmat tajemniczej postaci, jaką jest tytułowy Niebieski Kapitan. Krążek rozpoczyna niespełna dwuipółminutowa melorecytacja pt. „Condemnation” w wykonaniu Shane’a Rimmera. To kanadyjski aktor najbardziej znany jako głos Scotta Tracy w brytyjskiej serii science-fiction „Thunderbirds” (to popularny serial emitowany w połowie lat sześćdziesiątych) oraz kilku epizodów w filmach o Jamesie Bondzie. Podobny zabieg, związany z zatrudnieniem sławnego aktora, Rob Cottingham zastosował na krążku grupy Touchstone zatytułowanym „Wintercoast” . Wtedy to gościnnie w jednym z utworów wystąpił Jeremy Irons. Tekst wypowiadany przez Rimmera dramatycznym głosem brzmi niczym sentencja wyroku wygłaszana w sądzie. Część kompozycji na albumie brzmieniowo przypomina lżejszą wersję zespołu Touchstone, z harmonijnymi, damsko-męskimi wokalami, nie brakuje też na nim melodyjnych, łatwo wpadających w ucho utworów, które utrzymane są w dobrym rockowym tempie, a także przyjemnych, bujnych ballad. W kilku miejscach na tym wydawnictwie Rob Cottingham porusza się również po dance-popowym terytorium. Tak jest na przykład w kompozycji „The Drowning Man”. Gdy zapoznawałam się w domu z tym wydawnictwem, moja córka przyzwyczajona do tego, że słucham raczej muzyki progresywnej, zdziwiona, zadała mi pytanie: „Czego ty słuchasz? Czuję się jakbym była na dyskotece z muzyką klubową” ;-). Tak, to zdecydowanie kompozycja mogąca być częstym gościem w klubach, gdzie króluje elektronika. Na końcu płyty mamy jeszcze jedną wersję tego utworu, będącą jego radiową wersją. Efektów elektronicznych jest zresztą na omawianym krążku znacznie więcej. Jednakże „pierwsze skrzypce” grają w większości kompozycji instrumenty klawiszowe, chociaż nie brakuje też spokojnych dźwięków fortepianu, jak i przyjemnych dla ucha solówek gitarowych, z których ta najwspanialsza dla uszu fana progresywnej muzyki wybrzmiewa w utworze „Soaring To The Sun”, a wykonuje ją sam Steve Hackett. Tym razem jednak dźwięki gitary Steve’a mają cięższe niż zazwyczaj brzmienie, co wcale nie umniejsza uroku tej najdłuższej na płycie kompozycji. Szkoda, że zagrał on tylko w tym jednym utworze.

Pomimo tego, że wydawnictwo trwa ponad 70 minut, nie ma na nim rozbudowanych, epickich utworów. Te trwające cztery, pięć minut przeplatane są krótszymi, czasami kilkudziesięciosekundowymi, bądź takimi, których czas oscyluje w okolicach dwóch minut. Rob przyjął na tym krążku również rolę wokalisty, ale jak już wcześniej wspominałam, wspiera go Heather Findlay. Jej rola jest jednak jakby drugoplanowa, dodająca kompozycjom wysublimowanych harmonii. W dwóch, czy trzech utworach tworzy ona z Robem uroczy duet (najlepiej ta współpraca wyszła im w utworze „Final Kiss”). Jej delikatny głos na pewno urzeka słuchacza i tworzy zwiewny i zmysłowy spektakl.

Wszystko to zostało bardzo ładnie podane. Produkcja jest bardzo zwarta, nienagannie zrealizowana, dźwięk jest krystalicznie czysty i jednocześnie bardzo bogaty. Jedyne, do czego mogłabym się przyczepić, to zbyt delikatne wokale. Słuchając niektórych utworów, wielokrotnie nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że aż prosiłoby się o to, by zabrzmiały one mocniej, bardziej wyraziście. Ale może taki był właśnie zamysł Roba?

„Captain Blue” to bardzo przyjemna płyta w odbiorze, pomimo tego, że więcej na niej popu czy elektroniki, niż dźwięków typowych dla muzyki progresywnej. Gorąco zachęcam jednak do jej wysłuchania.

MLWZ album na 15-lecie Tangerine Dream w Polsce: dodatkowy koncert w Szczecinie Airbag w Polsce na trzech koncertach w październiku Gong na czterech koncertach w Polsce Dwudniowy Ino-Rock Festival 2024 odbędzie się 23 i 24 sierpnia Pendragon: 'Każdy jest VIP-em" w Polsce!