Johannes Luley, założyciel i gitarzysta amerykańskiej grupy Moth Vellum (małoleksykonowa recenzja jedynej płyty tego zespołu z 2008 roku tutaj), niedawno zapytał mnie, czy byłbym zainteresowany wysłuchaniem jego solowego albumu „Tales From Sheepfather’s Grove”. Na przesyłkę nie czekałem długo. Już kilka dni później patrzyłem już na niezwykłej urody okładkę autorstwa Harouta Demirchyana i poczułem się, jakby ktoś przeniósł mnie z powrotem w lata 70. – tylko czy muzyka również zda ten egzamin? No cóż, po chwili wiedziałem już, że nie musiałem się tym martwić. Johannes sam gra na wszystkich instrumentach (z wyjątkiem harfy – te partie wykonuje Stephanie Bennett) i angażuje troje wokalistów: Robina Hathawaya, Kristinę Sattler i Siannę Lyons. Ale tworzą oni tylko tło dla eterycznego śpiewu Lulleya. Rezultat można określić krótko jako oszałamiający!
Album brzmi tak jakby Jon Anderson ponownie połączył siły z Vangelisem, ale bez dźwiękowej ściany syntezatorów, dzięki czemu całość brzmi znacznie bardziej „prawdziwie”, a płyta pełna jest przestrzeni i głębi. Pod wieloma względami album jest niezwykle złożony, jednak słuchając go, przez cały czas odnosi się wrażenie, że jest lekki w odbiorze. Nie określiłbym tej muzyki jako takiej, której można słuchać „w tle”, bo wiele może po prostu umknąć, jednak jestem pewien, że ci, którzy zdecydują się poświęcić 45 minut wyłącznie jej, będą w pełni usatysfakcjonowani. Gitara elektryczna stanowi raczej dodatek, a nie centralny element instrumentarium, zostawiając wiele miejsca mandolinie, ukulele, dzwoneczkom i innym akustycznym instrumentom. Johannes zrezygnował nie tylko z zaprogramowanej perkusji, ale wręcz z normalnego zestawu perkusyjnego, zamiast tego stawiając na instrumenty perkusyjne obsługiwane dłońmi, co w istocie nadaje muzyce niecodziennego charakteru i buduje niesamowity nastrój, szczególnie w wielowarstwowym utworze „Give And Take” czy najdłuższej w tym zestawie, bo blisko dziesięciominutowej suicie „Atheos Spiritualis” mającej postać klasycznego bolero. Dzięki temu album nabiera spokojnego, prawie że akustycznego wymiaru. Pięknie wykonywane utwory, śpiewane w szlachetny sposób, nabierają uroczystego, filmowego, a nawet świątecznego charakteru. Tak, to prawdopodobnie najbardziej „świąteczna” płyta nagrana bez takich intencji.
Trwająca blisko trzy kwadranse całość podzielona jest na dwie części: stronę A i stronę B, z czterema utworami każda. Oprócz wersji CD materiał ukazuje się też na winylu. Johannes nie odkrywa Ameryki. Woli raczej cofać się do dobrych, sprawdzonych czasów i wzorców, które sprawdziły się w złotej epoce dla tego typu muzyki.
Wydany 15 stycznia album „Tales From Sheepfather’s Grove” to jeden z najpiękniejszych progrockowych albumów, jakie ostatnio słyszałem. Słuchanie go było prawdziwą przyjemnością. Gdy skończy się 2013 rok, na pewno wielu słuchaczy umieści go w swoim „Top 10”. Nie tylko Kev Rowland. Ja na pewno też.