Po raz pierwszy z grupą US zetknąłem się w 2002 roku, gdy trafił mi w ręce jej debiutancki album „A Sorrow In Our Hearts”. Przyznam szczerze, że jakoś nie zachwycił mnie on wtedy i odłożyłem go na półkę. I pewnie kompletnie zapomniałbym o tej holenderskiej grupie, gdyby nie recenzja ich najnowszej płyty „The Young And Restless”, którą przeczytałem niedawno w internecie. Skontaktowałem się z zespołem i w odpowiedzi Ernest Wernars, który w US gra na klawiszach przysłał mi wszystkie 4 krążki, których dorobił się zespół. Zaskoczył mnie fakt, że w międzyczasie grupa wydała dwie płyty: „Eamon’s Day” (2003) i „The Ghost Of Human Kindness” (2004). To ewidentny dowód na to, że po zapoznaniu się z pierwszą płytą jakoś zaniechałem interesowania się dalszymi losami zespołu. Jeszcze bardziej poczułem się zaskoczony, gdy w nadesłanych materiałach biograficznych przeczytałem, że początki grupy US sięgają… 1975 roku, kiedy to zespół (wtedy jeszcze pod nazwą Saga) stawiał swoje pierwsze kroki, grając covery swoich ulubionych wykonawców, jak Steely Dan, The Eagles, Peter Frampton, czy The Moody Blues. W 1983r. zespół zawiesił działalność i każdy z tworzących go muzyków poszedł w inną stronę. Niemniej latem 1998 roku doszło do ponownego spotkania się członków – założycieli i postanowili oni wznowić działalność już pod szyldem US. Reszta jest historią. Zespół sporo koncertował, w tym na najbardziej renomowanym holenderskim festiwalu ProgFarm, zyskiwał sobie coraz większą przychylność fanów i krytyki, wydał 4 płyty, z których ta najnowsza, „The Young And Restless”, jest przedmiotem naszych dzisiejszych rozważań. Została ona nagrana w czteroosobowym składzie: Jos Wernars (g, bg, v), Ernest Wernars (k, v), Marijke Wernars (v) oraz Joris ten Eussens (dr). Składa się ona z krótkich, z reguły nieprzekraczających sześciominutowych rozmiarów, utworów. Jest ich na „The Young And Restless” aż 14, z tym że niektóre z nich są trwającymi zaledwie po kilkadziesiąt sekund miniaturkami. Wszystkie są dość spójne i utrzymane w bliźniaczym stylu, tak że po dość efektownym początku płyty w postaci utworu „Mind Over Matter” (6 minut i 12 sekund) oraz bezpośrednio następującym po nim nagraniu „The Rainbow’s End” (6 minut i 3 sekundy) nawet nie wiedzieć kiedy, na wyświetlaczu po zaledwie kilku kolejnych minutach pojawia się index utworu nr 8 („The Bridge”), czyli pierwszego, który poza dwoma otwierającymi płytę trwa dłużej niż 4 minuty. I tak właśnie słucha się tego albumu. Z głośników w miarę płynnie dobiegają leniwe dźwięki, poszczególne utwory przechodzą jeden w drugi, lecz klimat całości, acz miły dla ucha, jakoś nie rzuca na kolana. Bezpowrotnie porzucając zainteresowanie dłuższymi formami muzycznymi zespół US usiłował sięgnąć po atmosferę wczesnych lat 70-tych, dostosowując się do nich zarówno od strony produkcyjnej, jak i brzmieniowej. Styl płyty utrzymany jest zdecydowanie w konwencji retro, a podkreślają to partie wokalne, które przypominają najwcześniejsze produkcje The Moody Blues, Beach Boys, czy Genesis z pierwszej płyty, a także używane przez US instrumenty: Rickenbacker bass, melotron, organy Hammonda i 12-strunowe gitary. Efekt zgoła podobny do tego, jaki można było usłyszeć na pamiętnym albumie „From Genesis To Relevation”. Tak, właśnie debiutancki krążek Genesis był pierwszym skojarzeniem, które przyszło mi do głowy, gdy przysłuchiwałem się muzyce z płyty „The Young And Restless”. Zapewne to sprawa dość archaicznie brzmiącego instrumentarium (nie wiem do dzisiaj czy to efekt zamierzony, czy raczej nieudolna produkcja?) z jakoś dziwnie burczącym basem oraz linii wokalnych, które prawie cały czas prowadzone są harmonicznie, czyli przez np. trzy głosy naraz. Niewątpliwie ma to swój urok i z pewnością znajdą się tacy, którym spodoba się ten zabieg, ale powiem szczerze, że mnie on jakoś nie zachwycił. Dlatego uważam nowy album US za płytę dość przeciętną. Z większością materiału wypełniającego „The Young And Restless” jest tak, że wpada on jednym, a wypada drugim uchem. Myślę, że w połączeniu z kilkoma dość banalnie brzmiącymi melodiami oraz licznymi muzycznymi banałami i oczywistościami, ogólna ocena całości nie może być zbyt wysoka. Nie znaczy to jednak, że nie ma na tej płycie wyróżniających się fragmentów. Niewątpliwie należą do nich umieszczone na samym końcu albumu utwory „After The Ordeal” oraz „The Young And Restless 2”, wykorzystujące w warstwie lirycznej powracający motyw tajemniczego „człowieka - ćmy”, którego wizerunek przewija się w obrazach wewnątrz książeczki oraz tekstach kilu utworów. Być może nowy album grupy US jest płytą z podwójnym dnem? Być może trzeba więcej cierpliwości, by odkryć wszelkie literacko-muzyczno-wizualne tajemnice albumu „The Young And Restless”? Może. Ale jeżeli faktycznie tak jest, to muszę przyznać, że po kilku próbach nie poczułem się na tyle zaintrygowany muzyczną zawartością tego krążka, by wykrzesać z siebie więcej wytrwałości w odnajdywaniu wszelkich kruczków i haczyków oraz rozwikływaniu ukrytych zagadek. Album „The Young And Restless” po prostu najzwyczajniej w świecie nie wzbudził we mnie zbytniej chęci dalszego poszukiwania i zgłębiania ewentualnych tajemnic.
Us - The Young And Restless
, Artur Chachlowski