Niedaleko pada jabłko od jabłoni... Jeżeli kochacie Beatlesów, jeżeli zawsze cieszyliście się z nowych wydawnictw związanych z obozem „cudownej czwórki”, jeżeli przepadacie za klimatem z solowych płyt ex-Beatlesów, to nie wahajcie się ani chwili. Album „Friendly Fire” to chyba najbardziej beatlesowski album nagrany bez udziału kogokolwiek ze słynnego liverpolskiego zespołu. Najwyraźniej słychać, że jedyny syn ze związku Johna Lennona z Yoko Ono odziedziczył po ojcu talent do komponowania przepięknych melodii. Co więcej, odziedziczył też podobną wrażliwość muzyczną oraz zamiłowanie do charakterystycznego balladowego stylu. Wszystkiego tego doszukać się można, słuchając nowej, a zarazem drugiej po wydanej w 1998 r. „Into The Sun”, płycie Seana Lennona. Wypełnia ją 10 bezpretensjonalnych, uroczych piosenek o prześlicznej melodyce i utrzymanych w iście beatlesowskim klimacie. Niekiedy wydaje się, że niektóre z nich mogłyby wyjść spod pióra Johna Lennona, niekiedy aranżacje szalenie blisko ocierają się o pamiętną atmosferę kreowaną przez Beatlesów i producenta ich nagrań, George’a Martina. W „Tomorrow” na przykład panuje klimat bliski utworowi „When I’m Sixty Four”, w innych chórki i sekcje smyczkowe do złudzenia przypominają, albo wręcz brzmią dokładnie jak stare piosenki The Beatles.
Inne utwory, choć często mówią o nieudanej miłości, mają w sobie niezwykle pogodny klimat i w efekcie bardzo pozytywny wydźwięk. „Friendly Fire” to ciepła płyta z wieloma pięknymi melodiami i pełna urokliwych piosenek. Niemal każda z nich z osobna może stać się przebojem. „Dead Meat”, „Spectacle”, „Parachute” czy jedyna w tym zestawie kompozycja innego autora (napisał ja Marc Bolan, nieżyjący lider niezapomnianej formacji T.Rex), „Would I Be The One” – to moje ulubione. Ale cała reszta brzmi przecież równie dobrze, równie zgrabnie i równie melodyjnie.
Ażeby jednak nie było za słodko, powiem, że Sean nie jest obdarzony tak ciekawym głosem jak jego ojciec. Chwilami jego wokal może wydawać się zbyt naiwny, a pewne melodie zbyt oczywiste. Ale chyba zrobilibyśmy mu najgorszą krzywdę, gdybyśmy oceniali jego muzykę wyłącznie poprzez pryzmat dokonań taty. W tym przypadku nie tylko artyści pokroju Seana byliby przecież bez szans. Dlatego lepiej popatrzmy na album „Friendly Fire” w jak najbardziej obiektywny sposób. A obiektywnie rzecz biorąc, to płyta bardzo miła i niezwykle udana. Jeżeli ktoś kocha Beatlesów, niech bez żadnych wątpliwości po nią sięgnie. Nie zawiedzie się na pewno.