Deep Purple - Purpendicular

Tomasz Kudelski

Image26 kwietnia ukaże się nowy album Deep Purple zatytułowany przewrotnie Now What?!.  Są tacy, którzy mają poważne wątpliwości, czy Deep Purple w składzie bez Ritchiego Blackmore’a, a później również bez Jona Lorda, wciąż zasługuje na występowanie pod tą nazwą... 

Mamy rok 2013, prawie 20 lat temu ukazała się płyta The Battle Rages On, która zakończyła istnienie klasycznego składu Deep Purple, który już nigdy nie powróci. Już wtedy o Deep Purple w prasie było sporo niewybrednych komentarzy odnośnie wieku dinozaurów rocka.  Obecnie członkowie zespołów o pokolenie młodszych od Deep Purple, jak Metallica czy Iron Maiden, przeciwstawiani wtedy rockowym emerytom, są starsi wiekiem niż członkowie Deep Purple byli 20 lat temu. Czasy się zmieniły i siwy i pomarszczony James Hetfield czy prawie łysy Lars Urlich oraz stateczny pan Bruce Dickinson na nikim nie robią już większego wrażenia. Klasyczny rock i metal staje się powoli domeną grających starców…

W kolejnych odsłonach naszego „Purpurowego” minicyklu przedstawiony zostanie artystyczny dorobek ostatniego dwudziestolecia twórczości grupy Deep Purple. Dorobek często pomijany w kontekście klasycznych płyt zespołu z początku lat 70., do czego przyczynił się zresztą sam zespół opierając swój repertuar koncertowy głównie na utworach z płyt okresu swojej świetności. Pytanie jednak, czy albumy te zasłużyły na swój swoisty niebyt?  Oczywiście nie były to płyty, które zrewolucjonizowały rynek muzyczny. Świat jednak uległ zmianie i od czasu fali grunge trudno wskazać jakikolwiek nurt muzyczny czy zespół wywodzący się z rocka, który zawładnąłby masową wyobraźnią i był nośnikiem powszechnych zmian muzycznych i kulturowych, a w których to kształtowaniu uczestniczyło Deep Purple w swoich najlepszych latach.

Nowy etap w biografii zespołu zaczął się po pewnym koncercie w Pradze w 1993 roku., kiedy to mocno sfrustrowany Ritchie Blackmore poinformował, że odchodzi z Purpli.  Do Polski na koncert w Zabrzu 31 października w 1993 roku dotarł już tylko „zespół Deep Purple plus Ritchie Blackmore”, co zresztą skrzętnie utrzymywano w tajemnicy.  Tak skończył się roczny epizod drugiego reunionu klasycznego składu Deep Purple. Jego efektem był nierówny album The Battle Rages On, który oprócz kilku utworów najwyższej próby, jak nagranie tytułowe, Anya czy Solitaire zawierał również kompozycje, o których zespół powinien szybko zapomnieć. 

Blackmore i Gillan przekupieni de facto przez wytwórnię, Gillan sowitym wynagrodzeniem, a Blackmore obietnicą kontraktu na solową płytę, nawet w wywiadach nie ukrywali wzajemnej niechęci. Nie rozmawiali ze sobą, a na koncertach Gillan miał nieformalny zakaz zbliżania się do kawałka sceny okupowanego tradycyjnie przez Blackmore’a. Z dzisiejszej perspektywy trzeba przyznać, że krótka europejska trasa koncertowa była wyjątkowa przede wszystkim ze względu na rewelacyjną grę Blackmore’a na wybranych koncertach, w szczególności na wydanym na płycie Come Hell Or High Water występie ze Stuttgartu. 

Deep Purple mając zakontraktowaną trasę po Japonii za namową i pośrednictwem japońskiego promotora, Mr. Udo, zaoferował przejściowe zastępstwo Joe Satrianiemu.  W Japonii pojawił się odrodzony zespół z bardzo dobrze dysponowanym wokalnie Gillanem i nowym repertuarem. Do setlisty koncertowej trafiły bowiem utwory, których Blackmore z różnych przyczyn nie tolerował, między innymi Fireball, Pictures Of Home czy When A Blind Man Cries, wnosząc do skostniałego repertuaru koncertowego zespołu opartego o wyeksploatowane do bólu Made In Japan dużo świeżości. Jednak współpraca z Satrianim nie trwała zbyt długo, a kariera solowa tego artysty po prostu kolidowała na dłuższą metę z dalszymi koncertowymi planami Deep Purple.

W grudniu 1994r. pojawiły się pierwsze pogłoski, że nowym gitarzystą Deep Purple został niejaki Steve Morse. Zdziwienie było duże, bo był to gitarzysta, przynajmniej w Europie, bliżej nieznany, a jeżeli już, to zupełnie nie kojarzony stylistycznie z Deep Purple. W przeciwieństwie do „Człowieka w czerni” okazał się on jednak muzykiem bezkonfliktowym, permanentnie uśmiechniętym i pozbawionym wybujałego ego, co zapewniło mu w perspektywie godną muzyczną emeryturę oraz zakończyło okres wiecznych perturbacji personalnych w zespole.  To, że Deep Purple do dzisiaj koncertuje i nagrywa jest w znacznym stopniu jego zasługą.

Pozbawione personalnych napięć Deep Purple dość szybko przystąpiło do pracy nad nową płytą, w efekcie czego już w lutym 1996r. płyta Purpendicular znalazła się na sklepowych półkach. Podstawowe pytanie brzmiało: czy Deep Purple bez charyzmatycznego gitarzysty i artystycznego lidera będzie w stanie obronić się artystycznie?

Nowy album okazał się najbardziej różnorodną płytą, jaka wyszła spod szyldu Deep Purple co najmniej od czasu Fireball. Brak charakterystycznych gitarowych riffów autorstwa Blackmore’a został zrekompensowany świeżością, artystyczną swobodą, różnorodnością i instrumentalnym kunsztem muzyków. Pod duchowym przewodnictwem nowego gitarzysty zaproponowali oni muzykę, która wymykała się z hardrockowych schematów, a jednocześnie pozostawała na swój sposób wierna purpurowej tradycji. Hammondy Lorda dawno nie brzmiały tak surowo i dostojnie. Ian Paice po latach stagnacji powrócił z fantastycznym swingiem oraz wyrafinowaniem w grze, niespotykanym u niego od czasów gry w formacji Paice Ashton Lord.  Również głos Iana Gillana brzmiał świeżej i mocniej niż na poprzedniej płycie.  Całość uzupełniała dobra i klarowna produkcja znacznie przewyższająca wcześniejsze płyty pod względem brzmienia.

Niewątpliwie Steve Morse odcisnął silne piętno na brzmieniu Purpendicular, mocno angażując się w proces twórczy. Okazał się gitarzystą o charakterystycznym brzmieniu i zróżnicowanym stylu gry, który jednakże odległy był od europejskiej hardrockowej szkoły Blackmore’a.  Wybór gitarzysty brzmiącego zupełnie inaczej niż poprzednik był jednak rozsądnym rozwiązaniem.  Nic gorszego prawdopodobnie nie mogłoby się przytrafić zespołowi niż jakiś metalowy epigon Blackmore’a z neoklasycznej i festyniarskiej tradycji Yngwie Malmsteena. Jednak o ostatecznym sukcesie tej płyty zdecydowali również pozostali muzycy, którym udało się skutecznie wyjść z roli solidnych sidemenów Blackmore’a, co często miało miejsce w przypadku wcześniejszych płyt Deep Purple.

Płytę otwiera utwór Ted The Mechanic - w moim prywatnym rankingu najgorszy kawałek na płycie. Trzeba jednak przyznać, że okazał się on całkiem popularny na koncertach. Ciężki funkujący riff i skandowany, rapowany śpiew Gillana pozbawiony chwytliwej melodii, pomimo, że wsparty świetną grą sekcji, to trochę za mało, aby sprostać oczekiwaniom otwarcia płyty.

Dalej jest już na szczęście tylko lepiej. Kolejny utwór to wymykający się prostej klasyfikacji Loosen My Strings, w którym wszystko wraca na najwyższe loty. Słyszymy tu pulsujący bas, piękną melodię i podniosłe solówki.

Kolejny kawałek, Soon Forgotten, oznajmia triumfalny powrót Jona Lorda. Potężny przesterowany Hammond, nerwowy psychodeliczny ciężki riff i skandujący, pełen werwy śpiew Gillana. Ciężki jak walec utwór z wyśmienitą psychodeliczną solówką Lorda.

Kolejny utwór to już dzisiaj absolutna klasyka: Sometimes I Feel Like Screaming. Przejmująca ballada oparta na charakterystycznym dla Steve’a Morse’a gitarowym motywie. Sposób, w jaki Gillan interpretuje wers „sometimes I feel like screaming” pozostaje jednym z najbardziej przejmujących fragmentów w całej historii Deep Purple.

I’m Not Your Lover to pierwszy utwór na płycie, który nawiązuje stylistycznie do bardziej standardowo purpurowego brzmienia.  Szybki rytm, pulsująca sekcja i neobarokowe solo Steve’a Morse’a - to taki mały ukłon w stronę byłego gitarzysty.

Dalej znowu pora na stylistyczne rewolucje. Szkocko-folkowy The Aviator oraz bulgoczące shuffle w postaci Rosa’s Cantina.

A Castle Full Of Rascals to kolejne udane nawiązanie do klasycznego purpurowego brzmienia.  Dużo tu Hammonda, wyraźnie słyszalna jest inspiracja utworem Speed King przełamana liryczną częścią środkową i z rockandrollową końcówką, gdzie Ian Paice wyraźnie zapożycza fragment z perkusyjnego intro do utworu Rock And Roll Led Zeppelin.

A Touch Away to niezwykłej urody piękna melodyjna piosenka. Utwór mało znany i nigdy nie wykonywany na żywo, ale dla mnie to taka jedna z zapomnianych perełek Deep Purple.  Utwór idealnie łączący charakterystyczną dla stylu Morse’a stylistykę fusion z piękną wokalną melodyką Iana Gillana.

Końcówka płyty to szybkie nagranie Hey Cisco (gdzieś w głębi słychać delikatną inspirację Steve’a utworem Lazy), w którym Ian Paice używa po raz pierwszy od czasu Fireball podwójnej stopy i po raz kolejny udowadnia swoją niesamowitą technikę.

Somebody Stole My Guitar to klasyczny rockowy kawałek z mocnym rytmem z pięknie uzupełniającymi się improwizacjami gitary i klawiszy świadczącymi o muzycznym bezwzględnym porozumieniu między Lordem, a Morsem.

Płytę wieńczy The Purpendicular Waltz z łamanym rytmem na ¾. To kolejna „dziwna” kompozycja, która umyka standardowej klasyfikacji.

Na japońskiej wersji płyty można jeszcze usłyszeć utwór Don’t Hold Your Breath, który zwraca uwagę w zasadzie wyłącznie wyśmienitym solem gitarowym.  Z sesji do płyty Purpendicular pochodzi również jam Dick Pimple. Ta bluesowa improwizacja na bazie uproszczonego bluesowego schematu znanego choćby z Wring That Neck była podarunkiem od zespołu dla fanów Deep Purple zebranych na konwencji odbywającej się w Sheffield w 1995 roku.  Przez lata utwór ten był „białym krukiem”, ale obecnie dostępny jest już wreszcie na płycie WhoCares duetu Gillan / Iommi.

Album Purpendicular po pierwszym stylistycznym szoku spotkał się z ciepłym przyjęciem fanów.  Zdaniem wielu, w tym moim, jest to bowiem najlepsza płyta zespołu od czasów Perfect Strangers. I jak się później miało okazać, jak dotychczas najlepsza płyta Deep Purple ze Stevem w składzie.  Oczywiście pojawiły się głosy, że w istocie to już nie jest Deep Purple, a wyłącznie Ian Gillan Band. Niewątpliwie bowiem charakterystyczny śpiew Gillana spinał w całość bardzo zróżnicowany i eklektyczny materiał, którego zespół nie miałby szans zarejestrować z udziałem Blackmore’a.  Jego gitarowy geniusz był bowiem również przekleństwem, ponieważ od dłuższego czasu wyrażał się on głównie w mocno ustandaryzowanych oraz powtarzalnych strukturach, a jego gitarowe riffy jakkolwiek wciąż doskonałe, coraz częściej były udanymi wariacjami wcześniejszych tematów. Płyta Purpendicular furory na listach sprzedaży nie zrobiła. Nie było w tym winy zespołu. Po prostu ukazała się ona przed renesansem tego typu muzyki, który wyraźnie nastąpił kilka lat później. 

15 marca 1996 roku miałem możliwość zobaczenia po raz pierwszy Deep Purple ze Stevem Morsem na żywo w Berlinie. Koncert był świetny. Obfitujący zarówno w utwory z nowej płyty, jak i kompozycje niegrane wcześniej na żywo ze świetnym No One Came z płyty Fireball.  (Anglicy wcześniej mieli okazję usłyszeć dodatkowo Rat Bat Blue oraz Mary Long z płyty Who Do We Think We Are). Od technicznych zespołu mieliśmy obiecane darmowe wejściówki na kolejny koncert w Kolonii. Niestety awaria sprzęgła w samochodzie w okolicach Hamburga pokrzyżowała te plany.

Trasa Purpendicular zawitała też do Polski na dwa koncerty w Poznaniu i w Katowicach. Przeziębiony Gillan był jednak wokalnie tylko własnym cieniem w porównaniu z berlińskim koncertem. Osoby, które widziały kilka koncertów w trasie zaczęły również zwracać uwagę, że występy są w zasadzie bardzo podobne do siebie, a solówki Steve’a Morse’a na żywo prawie identyczne i często schematyczne. O tym, czy występ należało uznać za udany decydowała w istocie forma wokalna Gillana, ponieważ reszta „jechała” jak dobrze naoliwiona, powtarzalna maszyna.  I to właśnie w tym zakresie brak Ritchiego Blackmore’a z jego charyzmą, gitarowym szaleństwem i nieobliczalnością zaczynał doskwierać co bardziej wymagającym fanom… 

MLWZ album na 15-lecie Tangerine Dream w Polsce: dodatkowy koncert w Szczecinie Airbag w Polsce na trzech koncertach w październiku Gong na czterech koncertach w Polsce Dwudniowy Ino-Rock Festival 2024 odbędzie się 23 i 24 sierpnia Pendragon: 'Każdy jest VIP-em" w Polsce!