Był taki czas w karierze Spock’s Beard, gdy największą groźbą dla zespołu była wizja opuszczenia jego szeregów przez głównego kompozytora muzyki grupy oraz jej niekwestionowanego lidera, Neala Morse’a. W pewnym momencie, jak wiemy, groźba ta spełniła się, zespół jednak poszedł w zaparte i rozpoczął kolejny aktywny wydawniczo rozdział, prezentując w nowym składzie cztery następne albumy. Z perspektywy dzisiejszej sytuacji Spock’s Beard wydaje się, że utrata lidera niejako zahartowała jego członków i niedawne odejście Nicka D’Virgilio, śpiewającego perkusisty, nie miało już tak wielkiej potencjalnej siły rażenia. Zespół raz dwa postawił przy mikrofonie znanego z grupy Enchant Teda Leonarda – i oto mamy nowy, jedenasty już studyjny album formacji, zatytułowany „Brief Nocturnes And Dreamless Sleep”.
Po napuchniętej do niemal całych 80 minut poprzedniej płycie „X”, tym razem zespół zdecydował się nie straszyć na dzień dobry gabarytami i nadmiar materiału zamieścił na dodatkowym dysku w limitowanej edycji wydawnictwa. Zabieg ten, mimo że ponadprogramowe piosenki brzmią nieźle, z pewnością wyszedł płycie na dobre. Powstał trwający niespełna godzinę album, na którego program złożyło się siedem kompozycji. Poza zamykającym płytę „Waiting for Me”, kilkunastominutowych progresywnych olbrzymów, jakich na poprzedniczce było kilka, tutaj nie znajdziemy. Utwory trwające na ogół 7-8 minut, wbrew pozorom nie stanowią tu progrockowych mini-suit, nie zaskakują kalejdoskopowo zmieniającymi się wątkami. To w zasadzie nieskomplikowane zwrotkowo-refrenowe konstrukcje, konsekwentnie i inteligentnie opatrzone ciekawymi aranżami, chwytliwymi riffami i solidnymi partiami solowymi.
Wielu nieprzekonanych fanów przed sięgnięciem po album zada sobie pytanie: czy to ma szanse nadal brzmieć jak Spock’s Beard? Mimo nowego składu, mimo że gdzieniegdzie Leonard wymieniany jest jako autonomiczny kompozytor, odpowiedź wygląda następująco – tak, to brzmi jak Spock’s Beard i to w całkiem przyzwoitym wydaniu! Wydaje się zresztą, że grupie zależało na tym, by wraz z pojawianiem się nowego wokalisty nie rewolucjonizować ogólnego brzmienia – nawet perkusji Jimmy’ego Keegana (dotychczas koncertowego bębniarza grupy), zresztą technicznie i stylistycznie niedalekiego D’Virgilio, nadano brzmienie bliskie temu z wcześniejszych albumów. „Posłuchajcie, to wciąż my” – głosy Spock’s Beard przemawiające do niezdecydowanych brzmią jednak szczególnie silnie w przypadku dwóch nagrań – opracowanego na modłę Gentle Giant „Afterthoughts” (skąd my to znamy?...) oraz wspomnianego „Waiting for Me”, który od początku aż po sam koniec, ewidentnie brzmi jak wzorcowy progrockowy epik, który wyszedł spod pióra Neala Morse’a. Idealne naśladownictwo stylu byłego lidera? Nic podobnego! To on sam, we własnej osobie – i nawet sięgnął po gitarę!
Ostatnie trzynaście minut nowej płyty Spock’s Beard jednak nie musi stanowić jedynej rekomendacji dla zatrwożonych personalnymi perturbacjami sympatyków amerykańskiej formacji. Jeśli podstawowym celem jej członków było potwierdzenie własnej, pokochanej przez fanów tożsamości – w moim przekonaniu to się udało. Jeśli po prostu chodziło o nagranie dobrego albumu – również i tutaj zespół odniósł sukces. Bez fajerwerków, ale zdecydowanie na plus.