Aura za oknem nas nie rozpieszcza. Piszę ten tekst w prawdziwej zimowej scenerii tegorocznych Świąt Wielkanocnych i zastanawiam się o co chodziło grupie Believe tytułując swoją najnowszą płytę „The Warmest Sun In Winter”? No bo przecież nie o przyrodzie i o anomaliach pogodowych pisał Karol Wróblewski w tekście tytułowej piosenki. To w istocie rzecz o przemijaniu, o rozmijaniu się marzeń z rzeczywistością i w ogóle o samych marzeniach. Ale i o optymizmie. Bo bez wątpienia nutkę takiego przynoszącego nadzieję powiewu wiosny znaleźć można w tekstach poszczególnych utworów na tej płycie.
„Nowa płyta Believe jest opowieścią o przypadkowym spotkaniu dwojga przyjaciół, których niegdyś łączyło wspólne dzieciństwo. Od tamtego czasu zmieniło się praktycznie wszystko – kilka lat jeden z nich stracił dom. Teraz siadają i rozmawiają o tym wszystkim co się stało. Wspomnienia okazują się być wiecznie żywe, mimo tego, że dochodzi do spotkania ludzi z dwóch różnych światów. O tym ile słońca, pomimo różnych życiowych trudów, może wnieść jeden człowiek do życia drugiego – o tym właśnie opowiada nasza nowa płyta” – tak o tematycznej zawartości piątego studyjnego albumu grupy Believe mówi wokalista i autor wszystkich tekstów.
A muzycznie? Muzycznie, rzekłbym, bez niespodzianek. „The Warmest Sun In Winter” z pewnością nie okaże się przełomowym albumem w historii Believe. Z jednej strony pewnie nie zawiedzie oddanych fanów zespołu, a z drugiej – raczej nie przysporzy Believe lawiny nowych sympatyków. Bo na „The Warmest Sun In Winter” warszawiacy grają taką muzykę, do której zdążyli nas przyzwyczaić na swoich poprzednich wydawnictwach. A więc złożoną ze spokojnych, z lekka uduchowionych utworów opatrzonych charakterystycznymi gitarowymi zagrywkami Mirka Gila, rozmazanym, spokojnym wokalem Wróblewskiego, dostojnymi fortepianowymi pociągnięciami Konrada Wantrycha i nieźle rozumiejącej się sekcji rytmicznej: Przemas Zawadzki (bg) – Vlodi Tafel (dr). Tylko Satomi jest na tej płycie jakby mniej. A właściwie występuje ona tu zaledwie w charakterze zaproszonego gościa i to tylko w dwóch utworach („Please Go Home” i umieszczonym na samym końcu płyty „ukrytym tracku” pt. „The Bright Day”).
Całość rozpoczyna się od przewrotnie zatytułowanej („The End”) stusekundowej muzycznej impresji, po której rozlega się pierwszy „właściwy” utwór na płycie – „Beginners”. Co ciekawie, to kompozycja pod którą jednoosobowo podpisany jest Konrad Wantrych i trzeba przyznać, że jest to wyróżniające się nagranie w tym zestawie. Reszta to już kompozycje zespołowe. „The Warmest Sun In Winter” oraz „Words” to w sumie dość podobnie do siebie nagrania. Oba napędzane są przez rytmiczną pracę sekcji, w tle słychać cały czas gitarowe „rzeźbienie” Mirka (a „Words” pięknie zwieńczony jest jego efektowną solówką), no może ciekawej gry Konrada jest więcej w tym drugim (zwracam uwagę na świetne solo zagrane przez niego chyba na Hammondzie). Kolejny utwór, „Unborn / Turn Around”, to chyba najważniejsze nagranie w tym zestawie. Cały zespół umiejętnie buduje w nim klimat, a atmosfera gęstnieje z minuty na minutę aż do mrocznego (ale znowu optymistycznego w swojej wymowie) finału.
Wśród nowych nagrań Believe znajdujemy też utwór „Please Go Home” dedykowany pamięci przyjaciela zespołu, nieżyjącego już niestety redaktora Roberta Roszaka. W ścieżkę dźwiękową tego nagrania wpleciony jest jego głos z archiwalnej audycji radiowej Art Rock Blok. Nigdy nie poznałem Roberta osobiście, sporadycznie wymienialiśmy tylko od czasu do czasu korespondencję, dlatego nie muszę nikomu mówić jakie wrażenie wywarło na mnie usłyszenie teraz po raz pierwszy jego głosu, prawie dwa lata po jego śmierci… To moment, wzbogacony przejmującym tekstem, który mocno chwyta za serce.
Płytę „The Warmest Sun In Winter” kończy trwający ponad 10 minut epik zatytułowany „Heartless Land”. Rzecz dość powoli, acz skutecznie i umiejętnie rozwijająca się z minuty na minutę. Rzecz do refleksji, do zastanowienia się, do uważnego posłuchania. Najlepiej wielokrotnego. Obdarzona niesamowitym „gitarowym szaleństwem” w swoim zakończeniu.
Jest jeszcze pod sam koniec albumu wspomniany już przeze mnie „hidden track” w postaci niespełna trzyminutowego nagrania „The Bright Day”. To utwór trochę inny od pozostałych, nieco żywszy, radośniejszy i… niemal przebojowy. Gdyby dobrze się wsłuchać, to usłyszeć w nim można echa… Electric Light Orchestry. Choć to „tylko” ukryty utwór i tym samym, według założeń samego zespołu, pełniący rolę totalnego outsidera, to powiem szczerze, że paradoksalnie od razu urósł on do miana mojego osobistego faworyta.
Szkoda, że reszta materiału na „The Warmest Sin In Winter” nie jest tak lekka, równie radosna, ale i bardziej zróżnicowana. Bo choć ta prawdopodobnie najbardziej „klimatyczna” płyta w dorobku grupy nie jest wcale albumem złym, to według mnie zawiera ona zbyt podobny do siebie, stosunkowo mało zróżnicowany i w efekcie zlewający się w jedno materiał muzyczny. Naznaczony wprawdzie charakterystycznym znakiem jakości grupy Believe, ale obawiam się, że znak ten może w ostatecznym rozrachunku okazać się brzemieniem dla tego skądinąd sympatycznego zespołu. Bo utrzymany w typowej dla Believe stylistyce „The Warmest Sun In Winter” wydaje się albumem trochę zbyt jednostajnym i zawierającym utwory nie bardzo różniące się między sobą. Dlatego obawiam się trochę, że niewprawne ucho nie za bardzo odróżni, dajmy na to, „Beginners” od na przykład „Words” i pewnie dla wielu, szczególnie nowych słuchaczy, cała płyta składać się będzie zaledwie z jednego, „tego samego”, utworu.