Mamy do czynienia z nowym ciekawym zjawiskiem na brytyjskiej scenie folk rockowej. Zjawiskiem ambitnym i nieprzeciętnym. Grupa Dead Like Harry szybko zyskuje sobie popularność w kręgach zbliżonych do celtyckiego rocka. Zdobyła już kilka prestiżowych nagród, w tym magazynu Classic Rock i Radia BBC Yorkshire za niezłą debiutancką płytę „Stories From The Cellar” (2005), ale najważniejsze jest przecież uznanie słuchaczy. A wygląda na to, że z miesiąca na miesiąc jest ono coraz większe.
By nie wprowadzić nikogo w błąd od razu wyjaśnię, że nowy album grupy Dead Like Harry nie ma „progresywnych”, ani „art rockowych”, ani też „symfonicznych” ambicji. Nie zawiera też muzyki, którą można by określić jako skrzyżowanie tych gatunków. Propozycje Dead Like Harry to czystej wody muzyka folk rockowa, świetnie skomponowana i zagrana na solidnym, bardzo wysokim poziomie. Celtycki pop folk z ambicjami. I nie jest to taka odmiana celtyckiego grania, którą można by porównać do tradycyjnego stylu grupy Fairport Convention, czy na przykład elektronicznego repertuaru Enyi. Grupa Dead Like Harry podąża własną ścieżką. Poszczególne piosenki wypełniające album „Red Dress” przypominają raczej klubowo-pubowe granie. I nie jest to, broń Boże, jakieś pejoratywne, ani złośliwe określenie. Klubowy charakter tej muzyki ma w tym kontekście zdecydowanie pozytywną wymowę i użyłem go przy pewnym istotnym zastrzeżeniu. Takim mianowicie, że muzyka zespołu nie przypomina akustycznego grania w stylu kameralnego „unplugged”, a tętni pełnią zespołowego rockowego instrumentarium, wzbogaconego o charakterystyczne folkowe instrumenty. Od czasu do czasu zabrzmi gdzieś akordeon (jak w „Nothing Matters Now” i w „Needle”), od czasu do czasu usłyszeć można harfę, tu i ówdzie pojawiają się perkusyjne „przeszkadzajki”, ale jednak przez cały czas trwania płyty „Red Dress” w muzyce Dead Like Harry króluje pełnia rockowego brzmienia.
W zespole jest aż czworo wokalistów: Sally Brown, Alice Faraday, Matt Taylor i Sam Taylor, przez co muzyka często nabiera wręcz „rodzinnego” charakteru. Także i to stwierdzenie nie jest żadnym zarzutem wobec zespołu. Wręcz przeciwnie, ta wokalna różnorodność powoduje istotne zróżnicowanie nastroju poszczególnych piosenek. Trzeba przyznać, że tworzą one w sumie dość pogodną, melodyjną i bezpretensjonalną całość, której słucha się z wielką przyjemnością. Pod takim wszakże warunkiem, że akurat takiej muzyki chce się słuchać w danej chwili. Stąd moje zastrzeżenie poczynione na wstępie, że raczej na próżno doszukiwać się na płycie „Red Dress” typowych prog rockowych elementów. Bo przecież nie one w muzyce Dead Like Harry są najważniejsze.
Niektóre piosenki zachwycają swym pięknem już od pierwszego przesłuchania („Bells”, „Watching Your Eyes”), przy niektórych można złapać się na mimowolnym kołysaniu się w rytm melodii (jak np. w „Is It Just Me?”), a przy innych samoistnie nuci się melodyjne refreny („Lake Geneva”). Ładna i bezpretensjonalna to płyta. Wypełniona lekką, ulotną i prawdziwie urokliwą muzyką. Niby nic wielkiego, ale przyjemnie się tego słucha. Pod warunkiem, że lubi się takie zwiewne celtyckie granie. I jeszcze jedno: w zespole na perkusji gra człowiek o swojsko brzmiącym nazwisku: Gracjan Szewczyk. A gra naprawdę pięknie. Czyni to nam, Polakom, jeszcze większą radość z obcowania z tą płytą.