Jerzego Engela znają wszyscy. Ale proszę spokojnie czytać poniższy tekst – to nie jego solowy album, choć wielu z nas swego czasu było pod wrażeniem sukcesów, jakie odniósł on ze swoim zespołem (piłkarskim). Ja znam jeszcze Zbigniewa Engela – lekarza i krakowskiego restauratora. No, może jeszcze Ryszarda Engela – amerykańskiego ekonomistę o polskich korzeniach. Ale to nie oni są bohaterami tej recenzji. Jest nim Miguel Angel de La Llave Jimenez, ukrywający się właśnie pod pseudonimem „Engel”. To wszechstronnie uzdolniony hiszpański multiinstrumentalista (skrzypce, dudy, flet, harmonijka, ksylofon, gitara basowa, perkusja, syntezatory), zainspirowany muzyką celtycką oraz dziełami mistrzów gry na instrumentach klawiszowych. Przy pomocy kilku wokalistów (na jego solowe płycie słyszymy liczne żeńskie i męskie głosy) udało mu się stworzyć album pełen przepięknych ilustracyjnych tematów, podniosłych nastrojów, a także... uroczych piosenek. Gdy słucham tej płyty na myśl przychodzą mi porównania do ostatnich płyt Mike’a Oldfielda, szczególnie do ubiegłorocznego „Tres Lunas”. Pod względem artystycznym płytę Engela na pewno śmiało można porównać do tego albumu. Zdaje sobie sprawę, że niestety nie dane jej będzie odnieść podobnego sukcesu i nie sprzeda się ona w milionowym nakładzie, jak płyty Oldfielda. Ale jest na to proste wytłumaczenie: w takich przypadkach działa wyłącznie magia nazwiska i długoletniego dorobku artystycznego. I właśnie dlatego gorąco polecam sięgniecie po album Engela. Polecam go szczególnie tym wszystkim, dla których nie najważniejszy jest szyld, pod którym wydawana jest piękna, wartościowa i budząca prawdziwie pozytywne emocje muzyka.
Engel - Engel
, Artur Chachlowski