Ten pochodzący z San Francisco zespół zadebiutował w 2009 roku EP-ką „Through The Devil’s Doorway”, w 2011 roku wydał debiutancki album zatytułowany „Capricorn”, a na początku ubiegłego roku, już po podpisaniu kontraktu z firmą Nuclear Blast, kolejną EP-kę „Heretic”. Wydawnictwo to zawierało 3 nowe nagrania oraz wyjęty z debiutu utwór „He Who Walks Alone” i było przedsmakiem wydanej w ostatnich dniach kwietnia nowej, pełnowymiarowej płyty (poprzedzonej jeszcze jedną EP-ką „Wizard Of War”) zatytułowanej „The Mouths Of Madness”. Trafia ona w ręce europejskich fanów dokładnie w czasie, gdy trwa trasa koncertowa grupy Orchid, na szlaku której była niedawno Warszawa. Koncert był podobno rewelacyjny i… bardzo „retro”. Nic dziwnego, wszak Orchid ze swoją muzyką plasuje się w klimatach określanych często jako „retro heavy rock scene”. Ten rodzaj muzyki zdobywa ostatnio sporą popularność, co cieszyć powinno szczególnie sympatyków brzmień spod znaku grup Black Sabbath, Budgie, Cream, Lynyrd Skynyrd i innych podobnych im wykonawców.
Orchid czerpie tak wiele, jak tylko można ze starych hardrockowych dźwięków, stylizuje szatę graficzną okładek na oldschoolowe czasy (spójrzcie na te esy floresy na okładce najnowszej płyty, na wkładkę do efektownego digipaka umieszczonego w kartonowym „rękawie”, na rozkładające się w formie plakatu zdjęcie zespołu. Mało tego, całości towarzyszy, umieszczona jako prezent, czarna naszywka z trupią czaszką i logo zespołu), kompaktowy krążek nie jest srebrny, a czarny i przypomina swym wyglądem winylową płytę. Jednym zdaniem, Orchid swój wizerunek buduje na starych dobrych hippisowskich wzorcach.
Taka właśnie jest też muzyka na albumie „The Mouths Of Madness”. 9 soczystych, dość długich (w sumie całość trwa blisko godzinę) i bardzo wyrazistych utworów sprawi niewątpliwą frajdę słuchaczom zorientowanym na przeszłe brzmienia wczesnego Black Sabbath, trącące już dziś trochę myszką i pokryte grubą warstwą kurzu. W te zamierzchłe czasy, w te zaśniedziałe dźwięki, Orchid wpuszcza odrobinę świeżego powietrza w postaci nowoczesnej produkcji. Ale nie niszczy ona tego wszystkiego co stare i dobre, a w konsekwencji i nie dominuje nad tym wszystkim, co najważniejsze w stylu tej amerykańskiej formacji. A najważniejszymi jego pierwiastkami są takie elementy, jak psychodeliczne partie wymieszane z klasycznym hardrockowym brzmieniem wczesnych lat 70. oraz liczne wariacje na temat klasycznego rocka i grunge’u osadzonego w rzetelnym i przekonywującym doomowym graniu
Efekt, który zespół uzyskał na swojej nowej płycie budzi szacunek. Dlatego też muzykom tworzącym Orchid należą się duże brawa. Jest ich czterech: obdarzony głosem ostrym jak brzytwa Theo Mindell śpiewa i gra na syntezatorach, Marc Thomas Baker gra na gitarze, a sekcję rytmiczną tworzą Keith Nickel (bg) i Carter Kennedy (dr). Na okładce wymieniony jest jeszcze obsługujący instrumenty klawiszowe i perkusyjne Will Storkson, który odpowiedzialny jest także za oldschoolową produkcję tego albumu.