Za nami zaledwie kilka tygodni nowego roku, a tu sypnęło nowościami, które od razu stają się faworytami do miana najlepszego albumu A.D.2007. W przypadku nowej płyty duetu Blackfield zatytułowanej po prostu „II” można mówić o faworycie stuprocentowym, murowanym i pewnym. Skąd moje przekonanie, że zyska ona sobie powszechne uznanie wśród fanów progresywnego rocka nad Wisłą? O tym zamierzam Wam zaraz opowiedzieć.
Blackfield to duet składający się ze Stevena Wilsona (Porcupine Tree) oraz izraelskiego muzyka Aviva Geffena. Przypominam o tym tylko dla porządku, gdyż szczególnie pierwszy z nich cieszy się w Polsce nieskończonym uwielbieniem i nieograniczonym zaufaniem prog rockowej publiczności. Niewiele ryzykując można przyjąć za pewnik, że wszystko, co firmuje swoim nazwiskiem zdobywa sobie ogólny poklask i uznanie. I obiektywnie rzecz ujmując, nie jest to wynik bezkrytycznego zaślepienia ze strony fanów. Nic nie dzieje się bez przyczyny. Przez długie lata działalności w swoim macierzystym zespole rozkochał w sobie polską publiczność, która chłonie muzykę Porcupine Tree i kontempluje do ostatniej nuty każde muzyczne przedsięwzięcie, w które Wilson angażuje się w tak zwanych wolnych chwilach. Tak właśnie stało się w 2004 roku, kiedy to ukazał się debiutancki krążek Blackfield. Początkowo miał to być jednorazowy projekt, wynik niespodziewanej współpracy z nieznanym w świecie progresywnego rocka muzykiem, lecz światowy sukces pierwszej płyty Blackfield i entuzjastyczne przyjęcie trasy koncertowej duetu (poszerzonego dla potrzeb występów na żywo o dwóch ludzi) połączone z bardzo pozytywną reakcją krytyków, zaowocowało dalszą współpracą. I oto następuje jej wymierny efekt w postaci płyty „Blackfield II”. Płyty, którą pod każdym względem należy uznać za wspaniałą kontynuację tak ciepło przyjętego debiutanckiego albumu. Składa się ona ze zgrabnych, melodyjnych, doskonale zinterpretowanych i bezpretensjonalnych piosenek. Każda z nich to prawdziwa muzyczna perełka, każda z nich może stać się potencjalnym przebojem, w każdej znaleźć można niesamowitą ilość pozytywnej i życiodajnej energii, ciepła, optymizmu, piękna i radości. Tak, radości... Właśnie to uczucie nieustannie towarzyszy nam w trakcie słuchania tej płyty. Radość słuchania u odbiorcy i radość tworzenia u twórców. Oba te uczucia idą w parze, oba oddziałują na siebie, oba przenikają się, łączą, mieszają. Pewne jest, że nie byłoby jednego bez istnienia drugiego.
Duet Wilson-Geffen obdarzony jest niezwykłym potencjałem kompozytorskim. W ich muzyce czai się niesamowita siła i energia połączona z delikatnym pięknem, ulotnością i optymizmem oraz nieczęsto spotykaną w takiej obfitości melodyjnością. Panowie dają z siebie wszystko, a że przychodzi im to bez wielkiego trudu to już inna sprawa. W żadnym, podkreślam w żadnym z utworów nie pozwalają sobie na chwile słabości, jakieś zbędne dłużyzny, chwile nudy, czy muzyczne zawiłości. Ich piosenki są bardzo precyzyjne, często lapidarne, bez niepotrzebnego zadęcia, a przy tym po prostu śliczne.
Płytę lansuje singiel „Once” z utworem, który otwiera całe wydawnictwo. I choć nie jest to ani słabe, ani pod żadnym względem nudne nagranie, to od razu zaznaczę, że nie jest też ono wszystkim, co najlepsze Wilson i Geffen przygotowali w tym zestawie. Gdybym miał wyróżnić utwory, które na płycie „Blackfiled II” spodobały mi się najbardziej, musiałbym wymienić wszystkie 10 nagrań stanowiących program tego albumu. Jednak przez skórę czuje, że utworem, który wszyscy ukochają sobie najmocniej będzie „End Of The World”. Posiada on w sobie siłę i magię niezapomnianego „Hello” z pierwszej płyty. A przy tym doprawdy wzrusza do łez. Niewiele ustępuje mu też „My Gift Of Silence”. Z mocnych pewniaków do miana największych hitów na płycie „Blackfield II” wymieniłbym jeszcze „Some Day”, „Christenings”, „Miss U” oraz „Epidemic” (czyżby kandydat na drugiego singla?). Warto jednak pamiętać, że cała płyta jest wręcz przepiękna. A przy tym posiada jeszcze jedna, niebagatelna zaletę. Nie jest ona ani za krótka, ani za długa. Trwa 42 i pół minuty. W sam raz. To rozmiar, przy którym mimowolne chce się jej słuchać więcej i więcej. W całości. Po kolei. Od pierwszego do ostatniego utworu. Bo jeden piękniejszy od drugiego…