Blackmore's Night - Dancer And The Moon

Tomasz Kudelski

ImageNigdy w historii moich publikacji dla MLWZ napisanie recenzji nie sprawiło mi tyle problemów, co w przypadku nowej płyty Blackmore’s Night. Po prostu po wysłuchaniu płyty Dancer and the Moon nie bardzo miałem ochotę ją recenzować.  Nie ma nic przyjemnego w pastwieniu się nad artystą, który jest moim idolem. Tak więc proszę poniższe wywody odebrać jako swoisty lament rozczarowanego fana.

Tak się bowiem składa, że Ritchiego Blackmore’a uważam subiektywnie za najwybitniejszego gitarzystę, jaki kiedykolwiek chodził po tym łez padole. Przyznam jednak, że od pewnego czasu coraz trudniej przychodzi mi zrozumieć jego artystyczne wybory oraz produkcje sygnowane nazwą Blackmore’s Night. I bynajmniej nie jestem uprzedzony do pomysłu grania muzyki folkowo–renesansowej. Co więcej, uważam że debiut Shadow of the Moon był rewelacyjny.  Również pierwsze trasy koncertowe Blackmore’s Night były świetne, a akustyczne improwizacje Blackmore’a godne jego wizerunku gitarowego boga.

Jednak z biegiem czasu zacząłem odczuwać niepokojące wrażenie, że każda kolejna płyta tej formacji jest gorsza od poprzedniej. A wszystkie płyty po Ghost of the Rose są po prostu słabe. Niestety, najnowsza płyta Dancer and the Moon nie jest w stanie w niczym zmienić mojej negatywnej oceny twórczości „późnego” Blackmore’s Night.

Muzyka tej formacji pierwotnie oparta była o trzy nurty, na który składały się: stosunkowo nieliczne autorskie kompozycje Blackmore’a i jego wybranki serca Candice Night, urocze instrumentalne miniatury inspirowane muzyką ery renesansu i baroku oraz utwory będące w istocie własnymi opracowaniami klasycznych motywów muzyki dawnej. W miarę jak wyczerpywały się oryginalne barokowe i renesansowe kompozycje, grupa coraz silniej dryfowała w kierunku folkowych ballad, popu oraz kompozycji inspirowanych muzyką ludową czy wręcz biesiadną, które uzupełniały nowe wersje starych kompozycji Rainbow czy Deep Purple. W konsekwencji grupa z płyty na płytę stopniowo traciła swój pierwotny akustyczno-renesansowy wizerunek na rzecz mniej wyrafinowanego folkowego popu z elementami rocka podlanego brzmieniami new age opartymi na elektronicznych rytmach i syntezatorowych brzmieniach.

Płyta Dancer and the Moon w kontekście twórczości Blackmore’s Night jest niestety potwornie wtórna i pozbawiona krztyny oryginalności. Przypadkiem w internecie natrafiłem na sympatycznego ojca z córką, którzy na gitarze akustycznej uczą utworów Blackmore’s Night poprzez kanał YouTube. W jednym z odcinków prezentują 18 kompozycji opartych na identycznej sekwencji akordów i coś w tym faktycznie jest.

Candice Night przez 15 lat zawodowego śpiewania nie rozwinęła się jako wokalistka, a nawet mam wrażenie, że się cofa, ponieważ jej śpiew jest monotonny, a próby wydobycia rockowej ekspresji w stylu Dio w jej wykonaniu brzmią nieco komicznie, bo nie ma do tego po prostu warunków wokalnych.  

Również o grze Ritchiego nie można powiedzieć niczego dobrego, pomimo że większość solówek zagrana jest na Fenderze (a może właśnie dlatego?). Są one zupełnie nijakie i pozbawione wyrazu, melodii oraz dobrego brzmienia.  Tak bezbarwnej i wtórnej gry w wykonaniu Blackmore’a jeszcze nigdy nie było mi dane słyszeć.

Gwoździem do trumny są okrutnie bolesne, plastikowe, syntezatorowe brzmienia i prymitywnie zaaranżowany automat perkusyjny oraz perkusjonalia rodem z taniego Casio. Wszechobecne syntetyczne tamburyny, klaskanie, bębenki i klawiory są co najwyżej na poziomie artystycznym zespołów akompaniujących na wakacyjnych potańcówkach w nadmorskich kurortach.  Zabija to jakąkolwiek radość z obcowania z tą muzyką, której brak autentyczności i emocji.  Całość niebezpiecznie przypomina niemiecką grupę Kelly Family święcącą triumfy w tym kraju jakieś dobre 15 lat temu.

Wypada jeszcze powiedzieć parę słów o poszczególnych kompozycjach.  Najlepiej wypadają spokojne The Last Leaf pozbawione całego syntezatorowego blichtru oraz instrumentalne Minstrels in the Hall, któremu jednak daleko do prawie identycznie nazwanej kompozycji Minstrel Hall znanej debiutanckiego albumu.

Ciekawostką jest to, że jeden utwór pod tytułem Moon Is Shining (Somewhere Over the Sea) i odwrotnie występuje na płycie w dwóch różnych wersjach: folkowej oraz żenująco rockowo-dyskotekowej, która zresztą ma zaszczyt promować to wydawnictwo. Nie mogło też zabraknąć utworów z gatunku piosenki biesiadnej - inspirowanej rosyjskim folkorem Trojki oraz tytułowej kompozycji Dancer and the Moon.  Nie zaskoczy mnie, jeżeli w przyszłości Blackmore weźmie na warsztat nasze własne Ko-ko ko-ko Euro spoko, czy jak to tam leciało.

Mamy też silną reprezentację coverów. Poczynając od okropnego I Think It Is Going Rain Today, poprzez Lady In Black Uriah Heep, które wypada znacznie lepiej, bo przynajmniej nie wywołuje uczucia zażenowania, aż do niestety przeciętnej wersji jednego z najpiękniejszych utworów Rainbow - Temple of the King.

Na koniec pozostał jeszcze jeden szczególny utwór - Carry on… Jon. Utwór dedykowany pamięci Jona Lorda. Powiem tak: do głowy by mi nie przyszło, że można pamięć muzycznego partnera i człowieka-legendy uczcić przeciętną solówką graną z towarzyszeniem maszyny perkusyjnej i podkładu muzycznego, jaki wykorzystują muzycy występujący np. w metrze.

Sam motyw główny tej kompozycji nawiązuje do kompozycji The Loner, pierwotnie znajdującej się na solowej płycie Cozy Powella Over the Top, gdzie na gitarze grał Dave Clempson, który był jednym z kandydatów do zastąpienia Blackmore’a w Deep Purple w 1975 roku. Następnie kompozycja ta została ponownie nagrana przez inną nieżyjącą już legendę gitary, Gary’ego Moore’a, na albumie Wild Frontier. Czy to tylko przypadkowy zbieg okoliczności? Czy może Jon Lord nie był jedynym adresatem tego swoistego hołdu?

Płyta Dancer and the Moon jest niestety dowodem na to, że Blackmore’s Night dobrnęło do ściany, za którą już nic nie ma. Niestety, nic nie wskazuje na to, aby cokolwiek w dziwnym świecie Ritchiego Blackmore’a miało ulec zmianie w dającej się do przewidzenia przyszłości.

MLWZ album na 15-lecie Steve Hackett na dwóch koncertach w Polsce w maju 2025 Antimatter powraca do Polski z nowym albumem Steven Wilson na dwóch koncertach w Polsce w czerwcu 2025 roku Tangerine Dream w Polsce: dodatkowy koncert w Szczecinie The Watch plays Genesis na koncertach w Polsce już... za rok