Aktywność i kompozycyjna wydajność godna podziwu. Brytyjska formacja KingBathmat, która swoimi kolejnymi albumami zbiera od recenzentów same pochwały, przygotowała już drugą w tym roku płytę długogrającą. Niedawno recenzowaliśmy na naszych łamach poprzedni album tego dowodzonego przez Johna Basseta zespołu (nasza małoleksykonowa recenzja płyty „Truth Button” znajduje się pod tym adresem), a już teraz trafia nam w ręce nowe wydawnictwo zatytułowane „Overcoming The Monster”. Ukazuje się ono 22 lipca nakładem prężnie działającej wytwórni Stereohead Records.
I cóż mogę powiedzieć o tym krążku? O tym, że nie podzielam entuzjastycznych głosów recenzentów zagranicznych portali internetowych można przeczytać w recenzji poprzedniej płyty. Nie sądzę, żeby KingBathmat swoim nowym albumem miał radykalnie wpłynąć na zmianę mojej opinii na temat proponowanej przez siebie muzyki. Zbyt dużo tu muzycznej „wolnej amerykanki”, zbyt dużo pomieszanych stylów, bym ja, jako sympatyk zgrabnych melodii, przejrzystych harmonii i krystalicznie czystej produkcji, czuł się „kupiony” i zauroczony. Owszem, doceniam poszukiwania i chęć wrzucenia do jednego kotła pozornie oddalonych od siebie o lata świetlne pierwiastków przeróżnych gatunków. Z takich mieszanek często rodzi się coś przełomowego. Niemniej jednak ten stylistyczny misz masz prog rocka, psychodelii, grunge’u, rocka eksperymentalnego, post punku i nowej fali wciąż nie wprawia mnie w jakiś szczególny zachwyt. Są momenty na tej płycie (znalazłem ich co najmniej kilka w otwierającym album numerze „Sentinel”, w „Parasomnii”, a także w finałowym epiku (ponad 11 minut!) „Kubrick Moon”), ale są to ledwie chwile, które zbyt szybko się kończą i nikną gdzieś w natłoku innych, burzących, mimo wszystko, ogólne dobre wrażenie, elementów. Być może to kwestia tego, że poszczególne utwory są zbyt długie (prawie wszystkie, za wyjątkiem „Reality Mining” ocierają się swoimi rozmiarami o granicę 10 minut), a być może to efekt wrzucenia do jednego worka zbyt wielu pomysłów?... W każdym razie mam poczucie, że w muzyce tej przeważa raczej chaos niż harmonia. A to, według moich standardów, niezbyt dobrze.
KingBathmat swoją nową płytą jakoś nie „przezwyciężył tych demonów”, które czają się w mojej głowie podczas słuchania jego muzyki. Czuję, że w zespole tkwi spory potencjał, czuję też, że jeżeli muzyka ta padnie na bardziej podatny grunt, być może zostanie bardziej doceniona. Pozostaję więc nadal sceptykiem i raczej obserwatorem, niż entuzjastą tego, co dzieje się (i będzie się działo) wokół tego mającego wyjątkowo dobrą prasę zespołu. Posłucham na pewno kolejnego albumu, który ukaże się pewnie w przyszłym roku, choć znając tempo, w jakim pracuje John Basset i spółka należy spodziewać się nowych nagrań KingBathmata jeszcze w okolicy tegorocznej Gwiazdki. Ale żebym jakoś szczególnie na nie czekał?... O co to, to nie.