Dawno temu, chyba jeszcze w innym życiu, wysłano mi kasetę zawierającą muzykę z trzeciego albumu pewnego młodego neoprogresywnego zespołu, ale niestety coś było z nią nie tak i nie odtwarzała się poprawnie. Napisałem list do tego zespołu (to były jeszcze czasy, gdy e-maile nie istniały) i szybko otrzymałem w zamian płytę CD, pierwszą płytę CD z tysięcy, jakie dostałem od tego czasu do zrecenzowania. Niedługo później zobaczyłem tę grupę podczas występu na żywo w klubie The Standard (może występowali razem z Landmarq, a może był to Mentaur?), gdzie sprezentowali mi mój pierwszy darmowy T-shirt. Jak widać, zespół Final Conflict od dawna zajmował szczególne miejsce w mojej osobistej neoprogresywnej historii, tak więc kiedy po dłuższej przerwie wróciłem do pisania recenzji, Andy Lawton był jedną z pierwszych osób, które zostały o tym fakcie przeze mnie poinformowane. Andy wysłał mi wtedy najnowszy album zespołu, którego właśnie słucham i o którym dzisiaj piszę. Ze składu z początku lat 90. w grupie zostali tylko Andy i Brian Donkin, ale muszę powiedzieć, że skład nie był jedyną rzeczą, która uległa zmianie w Final Conflict przez te wszystkie lata odkąd wsłuchiwałem się we wczesne dokonania grupy (warto dotrzeć do płyty „Quest”) – muzyka zespołu również przeszła pewną metamorfozę.
Bliźniacze gitary wciąż są bardzo ważne w brzmieniu zespołu, jednak teraz bardziej niż kiedykolwiek mamy wrażenie, że wszystko jest bardziej wyszlifowane i pod totalną kontrolą. Rola instrumentów klawiszowych, na których gra Steve Lipiec jest nie do przecenienia, jednak to dźwięki gitar wybijają się z tła. Również sekcja rytmiczna ma bardzo duże znaczenie – Barry Elwood zwykle „ciągnie” główną linię melodyczną, podczas gdy reszta pozwala sobie na odrobinę szaleństwa. Jednak to gra na perkusji Henry’ego Rogersa dodaje całości dodatkowej głębi. Nie ma on problemu z utrzymywaniem rytmu, czym czasem trzyma resztę zespołu w ryzach, ale potrafi też uderzać z taką mocą, że wznosi tym samym muzykę na zupełnie inny poziom dramatyzmu. Jest bardzo „ciężkim” perkusistą, tak jakby każdym uderzeniem chciał nie pozostawić żadnych wątpliwości, że mamy do czynienia z zespołem rockowym.
Płytę „Return Of The Artisan” wypełnia 9 utworów. Dobrych, progrockowych utworów układających się w jedną, efektownie brzmiącą całość. Niewątpliwą ozdobą wydawnictwa jest kompozycja tytułowa, która stanowi wspaniały finał płyty. Na wyróżnienie zasługuje też znana sympatykom Małego Leksykonu Wielkich Zespołów kompozycja „The Harlequin”, która w nieco innym miksie znalazła się na wydanej kilka lat temu kompilacji wydanej z okazji 15-lecia MLWZ. Są w tym zestawie też dwie krótkie miniaturki. To właściwie przerywniki stanowiące interludia, a raczej wstępy do następujących po nich bardzo ciekawych kompozycji: „The Mechanic” i „Hopes And Dreams”. Podobać może się też nastrojowy, a właściwie balladowy w swoim wydźwięku „Babylon” z przepięknym wprowadzeniem w postaci odgłosu mew i żeńskiej wokalizy.
W ciągu ostatniego półtora roku z nowym materiałem powróciło wiele zespołów z przełomu lat 80. i 90. Final Conflict jest tutaj niewątpliwie wśród liderów: nowy album zawiera wyrazistą muzykę spod znaku neo-progrocka, przywodzącą na myśl po troszę Camel, Marillion, Winter i IQ. Słuchanie tej płyty to czysta przyjemność.
Tłumaczenie: Katarzyna Chachlowska