Po wydaniu „Train Of Thought” Dream Theater zyskał wielu nowych fanów, którzy byli zachwyceni nowym, metalowym obliczem zespołu. Jednak dla wielu przesłuchanie 70 minut tak ciężkiego materiału było rzeczą niezwykle trudną, wręcz niemożliwą. „Octavarium” zadowoli z pewnością przede wszystkim tych drugich, ponieważ zespół postanowił powrócić do bardziej klasycznego grania. Nie brakuje tu jednakże mocnych utworów, które na albumach DT pojawiają się regularnie od wydania „SDOIT”.
Opisując ten album należy podzielić go na 2 części. Pierwsza to DT jakiego znamy z ostatnich produkcji. Kiedy trzeba jest ciężko jak w otwierającym płytę „The Root Of All Evil”, który kontynuuje temat rozpoczęty w utworach „The Glass Prison” i „This Dying Soul” na poprzednich albumach. Do grupy bardziej metalowych utworów zaliczyć trzeba też „Panic Attack”, w którym muzyka idealnie pasuje do tytułu. Utwór trzeci - „These Walls” również rozpoczyna się od ciężkiego riffu, ale w dalszej jego części dominują spokojne fragmenty. To co od razu zauważamy, to prawie całkowity brak popisów solowych. John Petrucci ogranicza się jedynie do odgrywania kolejnych riffów, a Mike Portnoy nie kombinuje tak bardzo w swoich partiach. Jeśli już słyszymy jakieś solo, to jest ono najczęściej autorstwa Rudessa. Podobnie jest w utworze numer 2, który jest w zasadzie balladą. W nim po raz pierwszy na tym albumie pojawia się orkiestra. Do grupy spokojnych utworów należy również „I Walk Beside You”, który jak większość zauważa - i chyba słusznie - jest ukłonem w stronę U2. Wyraźne inspirowanie się jakimś zespołem widać też w „Never Enough”. W tym przypadku jest to Muse. Słychać to przede wszystkim w sposobie śpiewania Jamesa jak i w samej muzyce.
I w ten oto sposób docieramy do drugiej, bardziej klasycznej części „Octavarium”. Składają się na nią tylko 2 utwory, które łącznie trwają jednak ponad 34 minuty. W obu orkiestra jest już stałym elementem i wspaniale komponuje się z muzyką, która na pewno zadowoli wszystkich, którzy ponad wszystko cenili sobie pierwsze dzieła zespołu. Pierwszy z nich - “Sacrificed Sons”, opowiada o ofiarach z 11 września. A muzyka to DT jakie znamy i uwielbiamy. Mniej więcej od środka utworu zaczyna się dziać bardzo wiele. Solówki Rudessa i Petrucci'ego jak z czasów “SFAM” no i ta orkiestra, która idealnie łączy wszystko w jedną całość. A na koniec danie główne czyli 24-minutowa, tytułowa suita. Zawarte jest w niej wszystko to, co najlepsze w rocku progresywnym. Na początku długie solo Rudessa, które jednak nie jest grane na klawiszach, a na nowym sprzęcie Jordana (Continuum). Słuchając tych prawie 4 minut, w których słychać tylko jedną osobę od razu mamy jedno skojarzenie – Pink Floyd. I tak już będzie do samego końca. A to będą pobrzmiewać echa Genesis, zaraz potem Yes... Zresztą zespół świadomie uczynił z tej suity pewnego rodzaju hołd, w którym pokazuje swoje korzenie. Piękna to rzecz i nawet jeśli komuś nie podoba się pierwszych 7 utworów to warto mieć ten album tylko dla ostatniego dzieła.
Podsumowując – „Octavarium” to album zarówno dla fanów starego DT, jak i dla tych, którzy wyżej cenią sobie ostatnie dzieła zespołu. Pomimo tak wielu słyszalnych inspiracji album zachowuje spójność i słucha się go naprawdę z ogromną przyjemnością. Wydaje się również, że jest to płyta kończąca pewien etap w długiej, bo już ponad 20-letniej karierze Dream Theater. Teraz pozostaje nam tylko czekać do wiosny, kiedy swoją premierę ma mieć nowy, dziewiąty już album grupy.