Let Me Introduce You To The End - A Love of the Sea

Wojtek "Foreth" Bieroński

ImagePewnego dnia, całkiem niedawno, Ryan Socash, lider grupy Let Me Introduce You To The End sprzedał sporą ilość płyt zespołu i zadowolony z tego faktu postanowił podarować darmowy egzemplarz pierwszej osobie, która usiądzie obok niego w tramwaju. No i cóż...niby mógł trafić lepiej, bo mógł usiąść jakiś szef wytwórni płytowej (choć tacy to raczej tramwajami nie jeżdżą), czy inna muzyczna szycha. Ale mimo wszystko nie trafił na obojętnego pięknym dźwiękom człowieka, lecz na moją kuzynkę. Wkrótce więc płyta dotarła do mnie, a niedługo potem Artur puścił zespół w MLWZ. I jak tu nie zgodzić się z twierdzeniem, że nic, także dobro, w przyrodzie nie ginie?

Muzyka grupy Let Me Introduce You To The End nie wpisuje się w konwencję klasycznego rocka progresywnego. Gdybym miał ją klasyfikować, umieściłbym ją w rejonach szeroko pojętej alternatywy. Niemniej jednak miłośnicy art rocka znajdą tutaj coś dla siebie. W niezwykle nastrojowej, melancholijnej muzyce Ryana Socasha i spółki można bowiem doszukać się elementów twórczości Stevena Wilsona (zwłaszcza Blackfield), czy łagodnej Anathemy.

Sam lider zespołu to Amerykanin, mieszkający obecnie w Krakowie. Płytę A Love of the Sea nagrał jednakże jeszcze w Stanach Zjednoczonych z muzykami z tego kraju. W oprawie graficznej wydawnictwa dostrzec można już także obrazki z Polski. Ten widniejący na samej płycie to, o ile dobrze rozpoznaję, kadr z pasażu przy ulicy Krakowskiej. To jednakże nie koniec polskich akcentów. W styczniu bieżącego roku koncertować zaczął polski skład Let Me End (funkcjonująca w obiegu skrótowa nazwa zespołu), który mieszkający w Krakowie Ryan skompletował w oparciu o naszych rodzimych muzyków. Na marginesie dodam, że jak gdyby było mało tego niesamowitego zbiegu okoliczności z płytą w tramwaju, to jeszcze niedługo potem dowiedziałem się, że gitarzystę polskiego składu grupy znałem z licealnych warsztatów z historii sztuki. Po tym odkryciu byłem już pewien – Ryan zresztą też – że los ewidentnie chciał, bym poznał muzykę grupy Let Me Introduce You To The End.

I w sumie dobrze, że chciał, jako że płyta A Love of The Sea należy do wydawnictw, których dobrze się słucha. Wielką zaletą tej płyty jest jej nastrojowy klimat. Wprawdzie owianych mgłą tajemnicy i nostalgii tajemniczych historii z utraconą miłością w tle mieliśmy na kartach muzyki już wiele, ale – po pierwsze – jest to temat, do którego chętnie się powraca, a po drugie – na płycie A Love of the Sea został on bardzo umiejętnie wykreowany. Tak więc co tu dużo mówić – klimat jest i to mocno odczuwalny. Do plusów wydawnictwa należy również bardzo dobre brzmienie. Gdy po raz pierwszy usłyszałem dźwięki Let Me Introduce You To The End, będąc jeszcze pewnym, że to stuprocentowo polski zespół, jedną z pierwszych reakcji stanowiła myśl kołatająca w głowie: jakim cudem na płycie wyprodukowanej własnym sumptem tak świetnie brzmi choćby fortepian, czy gitara akustyczna? Potem dopiero dowiedziałem się, że no tak.. Stany Zjednoczone, a co za tym idzie, inne możliwości i standardy. W kwestii brzmienia mam jednakże jedno „ale”. Są takie momenty, w których wokale i solowe instrumenty (np. smyczkowe) trochę giną pośród innych. Słowem, balans głośności poszczególnych instrumentów mógłby być gdzieniegdzie lepszy.

A skoro jestem już przy wadach, to wspomnę o jedynej z tych, która wyraźnie rzuca się w uszy. Chyba zbyt wiele melodii i utworów na płycie zostało nagranych w oparciu o bardzo podobną harmonikę. Bardzo częste stosowanie w aranżacjach „zjazdów” po dwa interwały (sekundy) w dół sprawia, że wiele kompozycji wydaje się trochę zbyt podobnych do siebie. Wariacje na dany temat oczywiście są stosowane, zwłaszcza w koncept albumach (a do takowych recenzowany krążek należy), ale na A Love of The Sea jest ich troszkę za dużo. Więcej urozmaicenia na tym polu na pewno korzystnie odbiłoby się na jakości całego albumu.

Na szczęście nie jest też tak, by recenzowany album stanowił jeden nudny, monotonny kawałek. Co tu dużo mówić – sporo tu pięknych, nastrojowych momentów. Najbardziej spodobały mi się kompozycje As You Sink (świetna przestrzeń dzięki syntezatorowym padom i instrumentom smyczkowym), blackfieldowy Upon Ending i bardzo ciekawy i klimatyczny Sitting Alone. Fantastyczny wstęp ma Trail In The Dust. Najsłabiej na płycie prezentuje się natomiast najdłuższy Times of Growing Grimmer, w którym po fajnym początku przez parę minut dzieje się bardzo mało.

Na uwagę zasługuje bardzo duży smak aranżacyjny, z jakim zrealizowano to wydawnictwo. Bez żadnego niepotrzebnego efekciarstwa ta płyta brzmi po prostu pięknie.

Podsumowując, Let Me Introduce You To The End należy do grupy młodych zespołów, których losy będziemy śledzić. Zespół ma spory potencjał, a główne jego asy atutowe to umiejętność budowania klimatu i aranżacyjny talent.  Struktura samych kompozycji – przynajmniej niektórych – mogła by być lepsza i sugestia popracowania nad tym elementem niech będzie moją małą wskazówką dla tego obiecującego zespołu, który – miejmy nadzieję – nieraz uraczy nas jeszcze ciekawym materiałem.

MLWZ album na 15-lecie Tangerine Dream: dodatkowy koncert w Poznaniu Airbag w Polsce na trzech koncertach w październiku Gong na czterech koncertach w Polsce Dwudniowy Ino-Rock Festival 2024 odbędzie się 23 i 24 sierpnia Pendragon: 'Każdy jest VIP-em" w Polsce!