Tool - 10 000 Days

Krzysztof Nawara

ImagePięć długich lat minęło od wydania genialnego albumu „Lateralus”. Muzycy Tool nigdy nie spieszyli się z wydawaniem kolejnych płyt, ale tym razem apetyty fanów były jeszcze większe, niż to miało miejsce przed wydaniem poprzedniej produkcji. Podczas gdy niektóre grupy w ciągu 5 lat potrafią wydać nawet trzy albumy, warto jest czekać tak długo na kolejne dzieło Tool z prostego powodu - każde jest wyjątkowe.

Nie inaczej jest i tym razem. Wielkie wrażenie robi już samo opakowanie „10 000 dni”. Jak zawsze w przypadku tego zespołu oprawa graficzna jest niebanalna. Przez specjalne okulary możemy oglądać niesamowite dzieła samego Adama Jonesa. Zresztą niedawno album ten otrzymał nagrodę Grammy właśnie za najlepsze opakowanie płyty. W ten oto sposób otrzymujemy dwa dzieła sztuki – plastyczne i muzyczne.

Jeśli chodzi o to, co najważniejsze, czyli muzykę, to oczywistym było, że będzie ona porównywana do tej, która znalazła się na albumie sprzed pięciu lat. Już po kilku przesłuchaniach słychać, że zespół tym razem nie zrobił kroku do przodu i nagrał album, który zawiera wszystko to, za co kochamy Tool. I takie są też opinie większości na temat tego albumu, najczęściej zarzucające wtórność i powtarzalność. Ja jednak nie  mogę się zgodzić z takim twierdzeniem. Sami muzycy podkreślali, że z poprzedniej sesji pozostało im sporo pomysłów, czego efektem jest bardzo udany i singlowy „Vicarious”. Ale przecież już utwór numer dwa to coś, czego jeszcze nie słyszeliśmy. Poza solówką nie ma tu prawie nic, co mogłoby wskazywać na zjadanie własnego ogona. Agresywyny i „cięty” riff, oraz perkusja, na której jak zawsze Danny Carey gra tak, jakby miał więcej niż tylko dwie ręce. Utwory 3 i 4 stanowią właściwie jedną całość i tłumaczą nam tytuł płyty. 10 000 dni – czyli w przybliżeniu 27 lat, to czas trwania choroby matki wokalisty Tool – Jamesa Keenana. Niestety jest to czas od początku choroby do śmierci. Pierwsza część tej całości – „Wings For Marie (Part 1)” - rozwija się bardzo długo, by dopiero na końcu i tylko na moment zmienić się w bardzo ciężkie i agresywne granie. Wokal Jamesa i sam tekst powodują, że nie można przejść obok tego utworu obojętnie. Przypomina on pieśń żałobną, a dokładnie tren, gdyż przedstawione są w nim wszystkie zalety zmarłej, wywyższenie jej i ukazanie jako osoby świętej. Jak to w przypadku Tool, każdy utwór ma kilka znaczeń, ale kiedy w drugiej części – „10.000 Days (Wings Part 2)” słyszymy słowa „...10000 days in the fire is long enough.You're going home...” nie ma wątpliwości, że właśnie wszystko to, co związane ze śmiercią matki autora, jest tu najważniejsze. Druga część jest zdecydowanie mocniejsza od pierwszej, jednak na końcu znowu następuje wyciszenie, które przerywa wokal Jamesa. Trzeba dodać, że to dość nietypowy wokal. Nietypowy jak na Tool jest i sam utwór, ponieważ decydującą rolę odgrywa tu właśnie głos Keenana i bas Justina Chancellora. Jest to na pewno jeden z bardziej charakterystycznych momentów na „10 000 Days”.

Po nim czas na dwie „miniaturki”. Pierwsza z nich – „Lipan Conjuring” - jest dość niezrozumiała i właściwie nic nie wnosi. Natomiast druga – „Lost Keys (Blame Hofmann)” - już tak krótka nie jest i stanowi doskonały wstęp do kolejnego, ponad 11-minutowego utworu. „Rosetta Stoned” jest powrotem do przeszłości. Słyszymy w nim po prostu "starego" Toola. Możliwe, że utwór ten powstał z pozostałości po „Lateralusie”, a przynajmniej mógłby się na nim znaleźć. I tak oto dochodzimy do chyba jedynej „nowej” rzeczy, jaką zespół stworzył na tym albumie. „Intension” jest czymś czego jeszcze w wykonaniu Toola nie słyszeliśmy. Mnie osobiście kompozycja kojarzy się bardzo z tym, co na swym ostatnim albumie zrobiło King Crimson, zwłaszcza jeśli chodzi o rytm.

Na koniec Tool proponuje „Right In Two” - moim zdaniem najlepszą rzecz na „10 000 Days”. Nie odbiega on może od typowej „toolowskiej” stylistyki, ale naprawdę trzeba tego posłuchać. Genialny wokal, tekst no i muzyka. Nic więcej nie potrzeba. 

Ostatni „Viginti Tres”, stanowi bardziej coś w rodzaju zakończenia płyty, niż odrębną kompozycję. Uważam, że trwa on zdecydowanie za długo.

Pozostaje nam mieć tylko nadzieję, że zespół nie każe nam czekać na następny album kolejnych pięć lat. Wydaje się to całkiem możliwe, ponieważ A Perfect Circle, w którym udziela się James, nie zapowiada żadnych nowych wydawnictw. Możemy być również pewni, że i tym razem otrzymamy coś zupełnie innego i odbiegającego znacznie od „Lateralusa”.                    

MLWZ album na 15-lecie Tangerine Dream: dodatkowy koncert w Poznaniu Airbag w Polsce na trzech koncertach w październiku Gong na czterech koncertach w Polsce Dwudniowy Ino-Rock Festival 2024 odbędzie się 23 i 24 sierpnia Pendragon: 'Każdy jest VIP-em" w Polsce!