Marillion - Somewhere Else

Artur Chachlowski

ImageJuż za  miesiąc premiera długo oczekiwanej nowej płyty grupy Marillion. Nastąpi ona dokładnie 9 kwietnia, a więc w 46 rocznicę urodzin Marka Kelly. Zespół posiada taką markę, że jego każde premierowe wydawnictwo staje się wielkim muzycznym wydarzeniem, na które czeka się z ogromną niecierpliwością. I tak jest też teraz, szczególnie że poprzednim albumem, „Marbles” (2004), uważanym chyba słusznie za jedno ze szczytowych osiągnięć zespołu z „hogarthowskiej ery”, Marillion bardzo wysoko podniósł poprzeczkę oczekiwań swoich sympatyków. Od razu zatem informuję, że po kilkunastu przesłuchaniach albumu „Somewhere Else” z przyjemnością stwierdzam, iż nowa płyta ani trochę nie rozczarowuje. Nie ma wprawdzie na niej utworu, który byłby tym, czym „Neverland” był dla albumu „Marbles”, czy „This Is The 21st Century” dla „Anoraknophobii”, ale siłą nowej płyty jest jej równy, wysoki poziom, a zestaw 10 premierowych utworów doskonale broni się jako jedna całość.

Co przede wszystkim daje się zauważyć już po kilku przesłuchaniach „Somewhere Else“ to fakt, że z albumu bije niesamowity spokój. Spokój, stonowana atmosfera i duchowa harmonia. I nie jest to ten rodzaj spokoju, często określanego przez słuchaczy „emeryckim”, a raczej nowy pomysł zespołu na swoją muzykę, a także próba (udana!) odnalezienia siebie w nowej stylistyce.

Przyznam szczerze, że bardzo odpowiada mi ten nowy, „zamyślony” i „rozmarzony” Marillion. Podoba mi się ta płyta. I to zarówno jako całość, jak i w każdym pojedynczym (za wyjątkiem jednego, o którym poniżej) fragmencie. Zespół – co biorąc pod uwagę ponad 25-letni staż może wydać się prawdziwą herezją – dojrzał, osiągnął niespotykaną na swoich wcześniejszych albumach równowagę, znalazł sobie miejsce, w którym czuje się najlepiej. I wydaje mi się, że ten rodzaj stylistycznej harmonii ma ogromne szanse na aprobatę fanów zarówno „starego”, jak i „nowego” Marillionu.

Płyta „Somewhere Else” rozpoczyna się od utworu „The Other Half”, który jednoznacznie nawiązuje do późnego brzmienia The Beatles (kłaniają się w nim klimaty znane chociażby z utworu „Tomorrow Never Knows”). To niezwykle zgrabne nagranie z barwną gitarową solówką Steve’a R. jest wręcz idealnym początkiem albumu. Nie pamiętam kiedy ostatnio Marillion otwierał swoje nowe wydawnictwo w równie wielkim stylu, w tak udany sposób łączącym w sobie cechy przebojowej, jak i ambitnej muzyki. Drugi utwór na płycie to „See It Like A Baby” – nagranie lansujące „Somewhere Else” na singlu. Rozmarzona atmosfera tego nagrania przypomina mi brzmienie zespołu XTC delikatnie podbarwione smakowitą psychodelią. Myślę, że przy intensywnej promocji utwór ten nie będzie bez szans na zaistnienie w świadomości słuchaczy, i to nie tylko wywodzących się z grona najbardziej oddanych sympatyków zespołu. Kolejny utwór, „Thankyou Whoever You Are”, to już pierwsza z 5 najważniejszych i najlepszych kompozycji na płycie. Jej piękna, dostojna i bardzo melodyjna atmosfera wyznacza kierunek dalszej części całego albumu, to ona narzuca spokojny i zadumany rytm następnych kompozycji. Choć paradoksalnie, jakby na zaprzeczenie moich słów, akurat następujący bezpośrednio po niej króciutki (niespełna 3 minuty) utwór „Most Toys” jest rozkrzyczaną i mocno irytującą swoimi licznymi uporczywymi powtórzeniami antyreklamą całego nowego wydawnictwa Marillionu. Byłoby lepiej gdyby zespół zrezygnował z tego muzycznego nieporozumienia. Otwarcie powiem, że nie lubię takiego Marillionu, nie podoba mi się taki rozchwiany styl burzący klimat całej płyty, nie podoba mi się taki sposób wokalnej ekspresji Steve’a H. W ogóle nie rozumiem co to nagranie robi w tym zestawie. Ale na szczęście po tej krótkiej wpadce już do końca albumu jest tylko lepiej i lepiej. A przecież od tego momentu przed nami jeszcze ponad pół godziny muzyki, na które składa się 6 niezwykle udanych kompozycji. Pierwsza z nich to nagranie tytułowe. To 8 minut uduchowionych, spokojnych melodii, które tworzą wspaniałe muzyczne plamy w niespotykanie pięknych barwach. Zespół wiedzie nas przez meandry swoich natchnionych dźwięków, dając nam w prezencie porcję muzyki do kontemplacji, do słuchania w skupieniu, do głębokiego przemyślenia. Podobny nastrój panuje w kolejnym utworze „A Voice From The Past”. Znowu króluje tu mocno uduchowiony klimat pełen rozmazanych muzycznych plam, plumkającej gitary Steve’a R. i natchnionych klawiszy Marka K. „No Such Thing” to kolejne nagranie, które pozostawia po sobie dobre wrażenie i potrafi na długo zapaść w pamięć. W każdym razie od pierwszego przesłuchania gra ono w mojej wyobraźni „samo” nieomal bez przerwy. Lecz najlepsze dopiero przed nami. Następujące po „No Such Thing” trzy ostatnie na płycie utwory to prawdziwe perły nad perłami. Najpierw mamy jedno z bardziej dynamicznych nagrań na płycie, „The Wound”. To fragment pełen wielkiego muzycznego rozmachu, a zarazem chyba najbardziej chwytliwy numer na całym albumie. Po nim następuje jakże wspaniały i znowu niesamowicie spokojny oraz przejmujący swoim ponurym tekstem „The Last Century For Man”. A na koniec mamy znany już od jakiegoś czasu co bardziej uważnym fanom zespołu utwór pt. „Faith”. To prześliczna akustyczna ballada, utrzymana w tempie kołysanki, przypominająca odrobinę „Made Again” z płyty „Brave” z tym, że jest ona o wiele piękniejsza, bardziej melodyjna i momentalnie zapadająca w pamięć. Zawiera ona fenomenalną finałową partią instrumentów dętych (grają chyba rożki angielskie - coś pięknego!!!). Nagranie „Faith” pamięta jeszcze czasy sesji nagraniowej płyty „Marbles”, ale nie zmieściło się ono w programie tamtego albumu, gdyż zespół nie do końca był zadowolony z pierwotnej aranżacji. Teraz ze swoim fantastycznym zakończeniem jest najpiękniejszą, jaka można było sobie tylko wymarzyć, puentą nowej płyty.

Te trzy finałowe utwory oraz „Thankyou Whoever You Are” i nagranie tytułowe to największe atuty tego albumu. Reszta, no może za wyjątkiem „Most Toys”, też robi bardzo dobre wrażenie, co daje w efekcie bardzo dobrą, wyrównaną pod względem jakości wypełniającego ją materiału, płytę. Płytę nie tylko zaskakująco dobrą i równą, lecz także zawierającą stonowaną i wyciszoną muzykę. Myślę, że po latach na płytę „Somewhere Else” będziemy patrzeć przez pryzmat tych właśnie cech, które dzisiaj stanowią jej największe wyróżniki, a zarazem są najwspanialszymi atutami tego albumu. Marillion sięgnął na nim po zdecydowanie prostsze środki i skomponował mnóstwo autentycznie pięknych melodii. Dzięki temu cały album brzmi świeżo, wszyscy instrumentaliści mają możliwość zaprezentowania się od odrobinę innej, bardziej kameralnej strony, a wokal Steve’a H. zyskuje dodatkowego blasku. Nie od dziś wiadomo przecież, że najwspanialej prezentuje się on w spokojnych, eterycznych klimatach.

Nie twierdzę, że będzie to przełomowy album dla zespołu. Choć kto wie?.. Może wyznaczy on nowy szlak, którym Marillion podążać będzie przez najbliższe lata? Jednak na pewno na płycie „Somewhere Else” zespół ukazuje słuchaczom swoje nowe oblicze. Bardziej spokojne, nastrojowe, eteryczne i uduchowione. Tak wyciszonego Marillionu nie słyszeliśmy nigdy. Być może komuś na tej płycie będzie brakować monumentalizmu i dynamiki, lecz proszę mi wierzyć, spokojna strona muzyki grupy Marillion posiada mnóstwo niespotykanego wcześniej wdzięku. Bardzo podoba mi się ten album. Zespół po mistrzowsku operuje na nim nastrojem. Jestem jak najdalszy od radykalnych stwierdzeń w stylu, że to najlepsza płyta w „post-fishowskim” okresie, gdyż zdaję sobie sprawę, że dopiero z perspektywy kilku miesięcy, a nawet lat, zobaczymy jak wytrzyma ona próbę czasu. Niemniej już teraz wydaje mi się, że obok „Seasons End”, „Afraid Of Sunlight” oraz „Marbles” ociera się ona o podium najbardziej fascynujących wydawnictw Marillionu ze Stevem Hogarthem w składzie.

MLWZ album na 15-lecie Tangerine Dream: dodatkowy koncert w Poznaniu Airbag w Polsce na trzech koncertach w październiku Gong na czterech koncertach w Polsce Dwudniowy Ino-Rock Festival 2024 odbędzie się 23 i 24 sierpnia Pendragon: 'Każdy jest VIP-em" w Polsce!