Berliński zespół The Ocean niemal od razu po rozpoczęciu działalności zwrócił na siebie uwagę i zyskał uznanie w Niemczech, zarówno wśród słuchaczy, jak i krytyki muzycznej. Niedługo potem został zauważony poza granicami swego kraju. Niestety w Polsce pozostaje on rozpoznawalny w dość wąskiej grupie słuchaczy sludge metalu oraz fanów agresywniejszej odmiany progresywnego metalu. Być może stanie się bardziej znany dzięki zeszłorocznym koncertom promującym płytę „Pelagial”, które zagrał w Warszawie oraz Wrocławiu, z supportem między innymi polskiego Tides From Nebula. Swą dyskografią udowadnia, że kładzie nacisk na samorozwój oraz urozmaicanie swych kompozycji. Ich muzyka bywa porównywana do takich tuzów jak The Dillinger Escape Plan czy Isis, choć warto podkreślić, że grają po swojemu i nie są wtórni względem wcześniej wymienionych kapel.
Krążek „Pelagial” ujrzał światło dzienne w kwietniu 2013 roku. Jak sama nazwa wskazuje, tytuł odnosi się do pelagialu, czyli wód otwartej toni oceanicznej. Jest to album konceptualny, zabierający słuchacza w muzyczną wyprawę w mroczną głębię oceanu, którą można też rozumieć jako wewnętrzną eksplorację najciemniejszych zakamarków psychiki, którą może odbyć każdy człowiek. Tak jak w przypadku zwiększania głębokości pod wodą robi się coraz ciemniej, ciśnienie wzrasta, flora zanika, a fauna przybiera coraz dziwniejsze i bardziej tajemnicze kształty, tak muzyka świetnie oddaje zanurzanie się w nieznane, umiejętnie i stopniowo, acz niejednostajnie, zagęszczając brzmienie poprzez coraz cięższe riffy i bardziej agresywny śpiew. Nazewnictwo utworów na płycie odpowiada kolejnym strefom pelagialu, a podtytuły charakteryzują wrażenia, jakie można przy nich odczuć. Taka mała powtórka z lekcji geografii, czy filmu „Głębia” Jamesa Camerona. I tak, schodząc coraz niżej, przechodzimy od delikatnego klawiszowego, trwającego niewiele ponad minutę, intro z odgłosami pluskającej wody, odpowiadającego jasnemu i tętniącemu życiem epipelagialowi, przez względnie łagodne przejście w delikatnie gitarowy, ale rozwijający się w stonowany metal mezopelagial, aż do ostatniego utworu „Benthic: The Origin Of Our Wishes” o niskim tempie, najcięższym brzmieniu gitar, świetnie uzupełnionym oszczędną perkusją, dzięki czemu mamy możliwość wczuć się w niemal pozbawiony życia bental. Na wyróżnienie zasługuje też najbardziej progresywny fragment płyty, czyli trzy utwory „Bathypelagic” (po polsku: batypelagial), które mają łamany rytm, urozmaicone technicznie jak i kompozycyjnie partie gitar, oraz ciekawy wokal. Godnym uwagi jest fakt, że standardowe metalowe instrumentarium wzbogacone jest o instrumenty smyczkowe, czy fortepian.
Najnowszy album The Ocean zawiera dwa krążki. Wyniknęło to z pierwotnego zamysłu gitarzysty i twórcy tekstów Robina Stapsa, zgodnie z którym miała to być płyta instrumentalna. Czynnikiem ugruntowującym to przekonanie była choroba wokalisty, który po dwóch latach intensywnego koncertowania poprzedzającego wejście do studia, miał problemy zdrowotne uniemożliwiające śpiewanie. Jednak już w trakcie rejestrowania albumu muzycy doszli do wniosku, że warto dograć również partię wokalną zdrowego w końcowej fazie nagrywania Loica Rossettiego. Instrumentalny krążek jest z pewnością dobrą informacją dla osób, którym nie spodoba się śpiew na pierwszej płycie. Inną ciekawostką, szczególnie interesującą dla kinomanów lubujących się w klasykach, jest użycie sampli z filmów takich jak chociażby „Das Boot”. Jeśli wszystkie powyższe fakty nie wystarczą, by zachęcić do przesłuchania płyty, dodam jeszcze, że produkcją oraz miksowaniem materiału zajął się Jens Bogren, znany ze współpracy z takimi markami jak Opeth, Symphony X, Devin Townsend czy Katatonia.
Album „Pelagial” jest w pełni przemyślanym, inteligentnym (choć nie tak intelektualnym jak dwie poprzednie płyty z 2010 roku, czyli „Heliocentric” i „Anthropocentric”) oraz świetnie skomponowanym i solidnym technicznie projektem muzycznym, co świadczy o dojrzałości zespołu, któremu przewodzi Robin Staps. Podkreśla on wielokrotnie, że nigdy nie chce robić tego samego dwa razy. I oby tak dalej panowie! Zabierajcie nas w kolejne podróże po niemal nieeksplorowanych dotąd sferach zarówno muzyki jak i otaczającej nas rzeczywistości. Bilet na taką artystyczną ucztę kupię w ciemno.